Wchodzę po skrzypiących schodach na piętro i zatrzymuję się w drzwiach. Tata ciągle rysuje. Podchodzę i staram się, żeby mnie nie usłyszał. Patrzę mu przez ramię i oczy wzbierają mi łzami. Tata namalował mamę, a właściwie ciało mamy po tym, jak spadł na nią gruby konar. Bardzo wiernie oddał każdy szczegół. Wzdęte ciało, połamane ręce i nogi, pokrwawiona twarz.
Odwracam wzrok. Zaciskam zęby. W końcu nie wytrzymuję. Cały ten stres związany Dożynkami i tęsknota za mamą tworzą mieszankę piorunującą. Czuję gulę rosnącą w gardle. Łzy ciekną mi po policzkach. Osuwam się na kolana i szlocham gwałtownie.
Tata wstaje z krzesła, kuca i obejmuje mnie ramieniem. Przez jakiś czas płaczę wtulona w niego. Aż w końcu przychodzi dziwny spokój. Tata odkleja mnie od siebie i patrzy na zegarek. Mamrocze pod nosem kilka przekleństw i patrzy na mnie.
- Nat, przygotowałem ci kąpiel - mówi beznamiętnym tonem.
Przechodzę do łazienki, ściągam ubrania i wskakuję do balii z względnie ciepłą wodą. Zdrapuję brud ze skóry, myję włosy, wycieram się grubym ręcznikiem i rozczesuję włosy. Zawijam się w ręcznik i wychodzę z łazienki.
W drzwiach wbija mnie w ziemię, bo widzę, jakie ubrania tata dla mnie przygotował. Ubrania mamy. Połyskliwa, zielona bluzka i długa, czarna spódnica wiszą na krześle.
- To były ubrania Marty - mówi tata. - Miała je na swoich Dożynkach.
- Których?
- Czwartych, piątych, szóstych i siódmych.
- Czwartych? Miała piętnaście lat. Jak ja...
- Tak, Nat, ale błagam, ubierz się, nie ma czasu.
Zgarniam ubrania i wchodzę do łazienki. Odkładam ręcznik, zakładam pozostawioną na szafce bieliznę, wkładam ręce w rękawy bluzki i powoli zapinam błyszczące, zielone guziczki. Zakładam rajstopy i spódnicę i wychodzę z łazienki. Tata przygląda mi się krytycznie.
- Zwiąż włosy - prosi.
Podnoszę ze stołu zieloną - a jakże - wstążkę i związuję włosy w koński ogon.
- Super. Teraz załóż buty i idziemy.
Zakładam buty - również po mamie - i razem z tatą schodzę po schodach.
Stoję w kolejce dziewczyn i chłopaków czekających na pobranie próbki krwi i odhaczenie na liście obecności. W końcu staję w sektorze dla piętnastolatków w samym środku. Loui stoi zapewne bliżej przodu, a członkowie rodzin, tacy jak Madeleine czy mój tata gromadzą się wokół sektorów.
Na estradzie przed Pałacem Sprawiedliwości stoi siedem wygodnych foteli. W pierwszym zasiada burmistrz, w drugim Ceri Vogue, opiekunka trybutów.
Właśnie przyjechała z Kapitolu. Ma przerażająco radosny uśmiech, wielki kwiat z kolorowej wstążki wpleciony w różowe włosy z białymi pasemkami, różowy tatuaż na lewym policzku i części szyi oraz długą suknię w kolorze wściekłego różu wykończoną na ramionach różowo-cytrynową masą delikatnego materiału. Jest przerażająca w swojej radości.
W następnym fotelu siedzi drobna czterdziestoparoletnia blondynka - Eve Taylor - zwyciężczyni. Dalej trzech mężczyzn - również zwycięzców - w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat - Charlie Allen, Brad Stinson i Marc Lugo (nie wiem który z nich jest który) i Blight Branch - również zwycięzca, a kojarzę człowieka z nazwiskiem tylko dlatego, że wygrał za mojego życia.
Idealnie o drugiej burmistrz wchodzi na mównicę i zaczyna gadać o historii Panem, potem pieprzy jak potłuczony jakiś propagandowy kit po czym odczytuje listę dotychczasowych zwycięzców z Siódemki. Dwa pierwsze nazwiska nic mi nie mówią; później Eve, Charlie, Brad, Marc i Blihgt.
Później przedstawia Ceri, która energicznie wstaje i wchodzi na mównicę.
- Wesołych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja! - mówi z tym idiotycznym kapitolińskim akcentem i zaczyna wyjaśniać jaki to wieeeeeeeeeelki zaszczyt być trybutem.
Wyłączam słuch i szukam Borisa, ale on oczywiście znajduje mnie pierwszy, podchodzi i obejmuje mnie mocno.
W końcu nadchodzi pora na losowanie, a Ceri tradycyjnie oznajmia:
- Panie mają pierwszeństwo - podchodzi do kuli z nazwiskami dziewczyn i wsuwa dłoń między karteczki. Wyciąga jedną i wraca na mównicę.
Publiczność wstrzymuje oddech, ja wczepiam się w dłoń Borisa i z nadzieją powtarzam w myślach "to nie ja, to nie ja, nie ja, nie ja..."
- Natasha Moore! - odczytuje Ceri.
To ja. O w mordę. Nie no, bez jaj! To jakiś kiepski dowcip! Nie! Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam, żeby to była prawda!!!
- Nat, odprowadzę cię - słyszę głos Borisa i orientuję się, że nadal wbijam paznokcie w jego dłoń.
Doprowadza mnie do wejścia na estradę.
- Teraz musisz już iść sama - mówi głośno i wyraźnie, całuje mnie w policzek i odchodzi, a ja przypominam sobie o oddychaniu.
Wchodzę po kilku stopniach i staram się zapanować nad drżeniem kolan.
- Chodź do nas, kochanie, nadeszła twoja chwila sławy - ta kobieta jest naprawdę żałosna. Nie wiem, czy jest tak głupia, czy beznadziejnie żartuje. W sumie nie wiem, co gorsze. - Stań sobie o tutaj.
Podchodzę do Ceri i staję po jej prawej stronie. Nie zdążam nawet ścisnąć kciuków za Borisa gdy słyszę:
- Jacob Hunt!
Jacoba Hunta znam ze szkoły i kojarzy mi się on raczej niezbyt dobrze. Drobny chłopak, który zawsze porusza się w towarzystwie dwóch napakowanych kolegów w roli ochroniarzy i zawsze naigrywa się ze wszystkich w zasięgu wzroku. Na mnie uwziął się parę lat temu - po śmierci mamy. Mówił, że była ostatnią ofiarą, że nie dała rady uskoczyć spod tego konara, że ja też jestem ofiarą. Itepe.
Może to jednak nie źle, że wybrali nas razem, będę miała okazję do zemsty. Mimo, że jestem chronicznie niedożywiona to jednak mam dużo siły, umiem władać siekierą - w przeciwieństwie do niego - i gdyby nie ochroniarze dawno już bym skopała mu zad. Igrzyska dają mi okazję żeby zrobić to bezkarnie i w proporcjach jeden do jednego.
W drzwiach wbija mnie w ziemię, bo widzę, jakie ubrania tata dla mnie przygotował. Ubrania mamy. Połyskliwa, zielona bluzka i długa, czarna spódnica wiszą na krześle.
- To były ubrania Marty - mówi tata. - Miała je na swoich Dożynkach.
- Których?
- Czwartych, piątych, szóstych i siódmych.
- Czwartych? Miała piętnaście lat. Jak ja...
- Tak, Nat, ale błagam, ubierz się, nie ma czasu.
Zgarniam ubrania i wchodzę do łazienki. Odkładam ręcznik, zakładam pozostawioną na szafce bieliznę, wkładam ręce w rękawy bluzki i powoli zapinam błyszczące, zielone guziczki. Zakładam rajstopy i spódnicę i wychodzę z łazienki. Tata przygląda mi się krytycznie.
- Zwiąż włosy - prosi.
Podnoszę ze stołu zieloną - a jakże - wstążkę i związuję włosy w koński ogon.
- Super. Teraz załóż buty i idziemy.
Zakładam buty - również po mamie - i razem z tatą schodzę po schodach.
Stoję w kolejce dziewczyn i chłopaków czekających na pobranie próbki krwi i odhaczenie na liście obecności. W końcu staję w sektorze dla piętnastolatków w samym środku. Loui stoi zapewne bliżej przodu, a członkowie rodzin, tacy jak Madeleine czy mój tata gromadzą się wokół sektorów.
Na estradzie przed Pałacem Sprawiedliwości stoi siedem wygodnych foteli. W pierwszym zasiada burmistrz, w drugim Ceri Vogue, opiekunka trybutów.
Właśnie przyjechała z Kapitolu. Ma przerażająco radosny uśmiech, wielki kwiat z kolorowej wstążki wpleciony w różowe włosy z białymi pasemkami, różowy tatuaż na lewym policzku i części szyi oraz długą suknię w kolorze wściekłego różu wykończoną na ramionach różowo-cytrynową masą delikatnego materiału. Jest przerażająca w swojej radości.
W następnym fotelu siedzi drobna czterdziestoparoletnia blondynka - Eve Taylor - zwyciężczyni. Dalej trzech mężczyzn - również zwycięzców - w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat - Charlie Allen, Brad Stinson i Marc Lugo (nie wiem który z nich jest który) i Blight Branch - również zwycięzca, a kojarzę człowieka z nazwiskiem tylko dlatego, że wygrał za mojego życia.
Idealnie o drugiej burmistrz wchodzi na mównicę i zaczyna gadać o historii Panem, potem pieprzy jak potłuczony jakiś propagandowy kit po czym odczytuje listę dotychczasowych zwycięzców z Siódemki. Dwa pierwsze nazwiska nic mi nie mówią; później Eve, Charlie, Brad, Marc i Blihgt.
Później przedstawia Ceri, która energicznie wstaje i wchodzi na mównicę.
- Wesołych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja! - mówi z tym idiotycznym kapitolińskim akcentem i zaczyna wyjaśniać jaki to wieeeeeeeeeelki zaszczyt być trybutem.
Wyłączam słuch i szukam Borisa, ale on oczywiście znajduje mnie pierwszy, podchodzi i obejmuje mnie mocno.
W końcu nadchodzi pora na losowanie, a Ceri tradycyjnie oznajmia:
- Panie mają pierwszeństwo - podchodzi do kuli z nazwiskami dziewczyn i wsuwa dłoń między karteczki. Wyciąga jedną i wraca na mównicę.
Publiczność wstrzymuje oddech, ja wczepiam się w dłoń Borisa i z nadzieją powtarzam w myślach "to nie ja, to nie ja, nie ja, nie ja..."
- Natasha Moore! - odczytuje Ceri.
To ja. O w mordę. Nie no, bez jaj! To jakiś kiepski dowcip! Nie! Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam, żeby to była prawda!!!
- Nat, odprowadzę cię - słyszę głos Borisa i orientuję się, że nadal wbijam paznokcie w jego dłoń.
Doprowadza mnie do wejścia na estradę.
- Teraz musisz już iść sama - mówi głośno i wyraźnie, całuje mnie w policzek i odchodzi, a ja przypominam sobie o oddychaniu.
Wchodzę po kilku stopniach i staram się zapanować nad drżeniem kolan.
- Chodź do nas, kochanie, nadeszła twoja chwila sławy - ta kobieta jest naprawdę żałosna. Nie wiem, czy jest tak głupia, czy beznadziejnie żartuje. W sumie nie wiem, co gorsze. - Stań sobie o tutaj.
Podchodzę do Ceri i staję po jej prawej stronie. Nie zdążam nawet ścisnąć kciuków za Borisa gdy słyszę:
- Jacob Hunt!
Jacoba Hunta znam ze szkoły i kojarzy mi się on raczej niezbyt dobrze. Drobny chłopak, który zawsze porusza się w towarzystwie dwóch napakowanych kolegów w roli ochroniarzy i zawsze naigrywa się ze wszystkich w zasięgu wzroku. Na mnie uwziął się parę lat temu - po śmierci mamy. Mówił, że była ostatnią ofiarą, że nie dała rady uskoczyć spod tego konara, że ja też jestem ofiarą. Itepe.
Może to jednak nie źle, że wybrali nas razem, będę miała okazję do zemsty. Mimo, że jestem chronicznie niedożywiona to jednak mam dużo siły, umiem władać siekierą - w przeciwieństwie do niego - i gdyby nie ochroniarze dawno już bym skopała mu zad. Igrzyska dają mi okazję żeby zrobić to bezkarnie i w proporcjach jeden do jednego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz