Strony

sobota, 11 lipca 2015

Rozdział XIV~ Pierwsze trupy za płoty

  Budzę się, ale nie otwieram oczu. Zaraz będzie trzeba wstać, ale jeszcze mogę leżeć. Kurde, coś tu twardo. I zimno.
  Otwieram oczy i mrugam kilka razy. Las wokół i pode mną. Arena. Ciekawe, czego się spodziewałam.
  Przeciągam się i ziewam szeroko.
  - Witam wszystkich, przed państwem Natasha Moore, Dystrykt Siódmy! - mówię niegłośno i uśmiecham się. To znaczy czuję się jak zużyta szczotka klozetowa, ale mam w pamięci radę Eve.
  Kochają cię, mówię sobie. Bo możesz zapewnić im krwawą rozrywkę, dopowiada mój złośliwy głos wewnętrzny. Szczegół, mruczę na głos i odwiązuję się od drzewa, potem odwiązuję plecak. Złażę na ziemię i siadam, opierając się plecami o pień. Zjadam kanapkę.
  Dopiero wtedy dopada mnie odkrywcza refleksja, że przydałoby się znaleźć jakąś wodę. Wstaję, zarzucam plecak na ramię, wkładam nóż za pasek, siekierę zarzucam na ramię i ruszam. 
  Decyduję iść w lewo, bo tak. Cel numer jeden: znaleźć wodę. Cel numer dwa: upolować coś.
[od autorki: włącz piosenkę numer 2 - "Run, run"]
  W określaniu godziny na podstawie położenia słońca jestem kiepska (zresztą i tak pewnie na wiele by się to nie zdało, bo organizatorzy mogą przy tym manipulować), ale jestem pewna, że minęło już ponad godzinę, a jedynym żywym organizmem, z jakim miałam kontakt, jest mój własny. I wtedy to zauważam...
  Pod krzakiem leży martwa, zakrwawiona dziewczyna.
  Treść żołądkowa podchodzi mi do gardła, ale przełykam ją. Nie mogę sobie pozwolić na utratę choćby kęsa jedzenia. Udaje mi się nie zwymiotować, ale w ustach zostaje paskudny smak wymiocin.
  Podchodzę do trupa, jednak okazuje się, że to nie trup. Jeszcze nie.
  To chyba Tina, dziewczyna z Ósemki. Ma rozdarty brzuch, przyciska do niego ręce. Pewnie próbowała wepchnąć swoje flaki na miejsce, ale nie bardzo jej wyszło. Nogi dziewczyny są całkiem poharatane, jakby ktoś ostrzył na nich wyjątkowo tępy nóż. Jej ciało zaczyna podrygiwać w ostatnich śmiertelnych spazmach.
  Dużo mnie kosztuje zachowanie kamiennej twarzy. Mam tu żywy, dobra, w zasadzie to już prawie martwy, dowód na to, że wśród nas jest psychopata. Widziałam wiele śmierci w poprzednich Igrzyskach, ale przykładu takiego bestialstwa jeszcze nie widziałam.
  Drgawki ustają. Słychać armatni wystrzał.
  Dobranoc, myślę.
  Tłumię obrzydzenie dla samej siebie, że korzystam z czyjegoś nieszczęścia (w końcu wygrana w Igrzyskach to nic innego jak korzystanie z pecha pozostałych, wiem, że to dobra wymówka, wewnętrzny głosie) i rozglądam się po polance, szukając czegoś przydatnego, ale zabójca wszystko zabrał. Ruszam dalej i staram się skupić myśli na czymś innym, ale obraz martwej dziewczyny z poharatanymi nogami i wyprutymi flakami nie chce się rozwiać. Mimo woli zastanawiam się, kto mógł zrobić coś takiego. Zawodowcy? To nie w ich stylu, oni załatwiliby sprawę raz, a dobrze. Więc kto? Chłopak z jej dystryktu chyba nie, bo obawiałby się linczu. Mała Lou? W to za cholerę nie uwierzę. Chłopak z Jedenastki? Raczej nie, w tamtym dystrykcie znają cenę życia, tam się nie lęgną psychopaci. Uprzejmy Tony z Szóstki? Kto go tam wie, może oszalał jak ten zeszłoroczny Titus. Ale zaraz... jej nogi...
  Sposób w jaki ten świr pociął nogi Tiny (jakby ostrze ześlizgiwało mu się po kościach) skojarzył mi się z tym, jak ktoś, kto nie ma doświadczenia, próbuje ciąć drewno. Jednej osoby nie wzięłam pod uwagę w ustalaniu, kto jest psycholem: Jacoba.
  Jacob to zrobił? Niemożliwe. Jest dupkiem i mendą, to prawda, ale nie sadystą i mordercą. Z drugiej jednak strony, arena wyzwala najgorsze instynkty.
  Decyduję się zrzucić całą winę na Jacoba.
  Dobrze się bawisz kosztem śmierci tej biedaczki?, pyta mój złośliwy głos wewnętrzny.
  Faktycznie, po początkowym odruchu wymiotnym przeszłam nad tą śmiercią do porządku dziennego. Potraktowałam Tinę jak kawałek mięsa...
  Zderzenie czołowe z drzewem przywraca mnie do rzeczywistości. Przystaję na chwilę. Tinę Tay z Ósmego Dystryktu zamordował Jacob Hunt. A ja muszę teraz znaleźć wodę, upolować coś i w ogóle martwić się o własną dupę.
  Łażę po lesie aż do zmroku, a wody jak nie było, tak nie ma. W dodatku odkrywam, że do polowania nadaję się mniej więcej tak, jak prezydent Snow na konkurs piękności (nie ma to jak rzucić siekierą w ptaka, bo ptak poleciał, a ja po siekierę musiałam włazić na drzewo). W końcu zrezygnowana siadam pod drzewem i napoczynam paczkę sucharów.
  Ciekawe, czym je popijesz, chichocze Głos Wewnętrzny (dużymi literami, bo to chyba samodzielny byt w mojej mózgownicy).
  I wtedy na moich kolanach ląduje spadochron. Podarunek od sponsora. Otwieram. W środku jest mała butelka z wodą i jakaś kartka. Odkręcam butelkę i wypijam od razu prawie połowę.
  Zadowolona, syta, z nawilżonym gardłem, podnoszę kartkę. Jej treść przedstawia się następująco:
  "Szukaj a znajdziesz... Postaraj się, do cholery!
- Eve"
  Uśmiecham się do siebie.
  - Postaram się. Dzięki Eve. Dziękuję sponsorze, kimkolwiek jesteś.
  Wkładam kartkę do kieszeni spodni i wstaję.
  Już zawinięta w śpiwór i przywiązana do gałęzi, wysłuchuję hymnu. Dzisiaj zginęli oboje reprezentanci Ósemki. Zaciskam zęby, nie chcę pamiętać flaków wysuwających się z brzucha Tiny Tay, ale mam 99% szans, że mi się przyśnią.
  Nie chce mi się dłużej deliberować na tematy flaków. Jestem zmęczona, brudna i śpiąca. Zamykam oczy i odpływam.
___________
  Rozdział trochę o niczym, taki zapychacz czasu, ale mam nadzieję, że nie zanudziłam Was na śmierć. (Ostatecznie dodałam trochę flaków i krwi, których pierwotnie w planie nie było. Potraktujcie je jako rozgrzewkę przed następnym rozdziałem, który pojawi się niedługo). 
  Obiecuję poprawę: więcej akcji w następnym rozdziale i częstsze rozdziały przez wakacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz