wtorek, 14 lipca 2015

Rozdział XV ~ Kradzież

  Kiedy się budzę, słońce stoi w zenicie (to znaczy, budziłam się w nocy parokrotnie, ale zaraz potem znów odpadałam). Przez chwilę siedzę na drzewie i gapię się przed siebie. Liczę, ilu nas zostało. Sześcioro zawodowców, Lou, Tony, Jacob, dziewczyna z Dziewiątki, chłopak z Jedenastki i ja. Dwanaście osób. Jedenaście trupów i ja. Urocza perspektywa, ale i tak lepsza niż "jedenaście trupów, w tym mój, i ktoś inny".
  Już chcę sobie zakląć na dobry początek dnia, kiedy słyszę głośną rozmowę i śmiechy. Spomiędzy drzew wychodzą zawodowcy. Milknę natychmiast i zamieram w bezruchu. Czas zwalnia. Modlę się w duchu, żeby nic ich nie podkusiło do spojrzenia w górę.
  Moja modlitwa najwyraźniej zostaje wysłuchana, bo szybko przechodzą pod moim drzewem i znikają.
  Jeszcze chwilę pozostaję w bezruchu, żeby nie kusić losu, a kiedy zawodowcy są już wystarczająco daleko, odwiązuję się od gałęzi, zwijam śpiwór, pakuję swój dobytek  i schodzę na ziemię.
  Znów mam plecak na ramionach, nóż za paskiem i siekierę w prawym ręku. Stoję i rozglądam się, gdzie by tu pójść. W końcu uznaję, że "przed siebie" to najlepszy kierunek.
   Po dosłownie pięciu krokach, kiedy to próbuję jeść suchary, zauważam rozwidlenie lasu. Tam powinna być polana.
  Zbliżam się do tej "polany" i muszę zatkać sobie usta wolną ręką, żeby nie wrzasnąć w wrażenia.
  Moja w domyśle mała, urocza i niegroźna polanka okazała się polaną, na której wszystko się zaczęło. Polaną, na której stał Róg Obfitości.
  Zalewa mnie zimny pot. Gdybym wczoraj poszła kawałek dalej, prawdopodobnie trafiłabym na jedzących kolację zawodowców i dołączyłabym do osób, które, czyste, wystrojone i MARTWE wracały do swoich dystryktów w drewnianych pudłach.
  Przyglądam się stercie jedzenia i wyposażenia, rozlokowanej wokół Rogu. Cholera, ci tam mają wszystko i brakuje im tylko ptasiego mleka, a ja muszę łazić cały dzień po lesie i polować! Chamstwo w biały dzień! (Ciekawe, czego spodziewałam się na arenie? Na pewno kwiatu sprawiedliwości i uczciwości).
  W trzy sekundy moje prywatne centrum dowodzenia podjęło krótką i węzłowatą decyzję: pójść tam i nakraść, co się da. Natychmiastowo.
  Chowam suchary do plecaka i rozglądam się. Pole wygląda na wolne: zawodowcy poszli i nie wrócili. W zasięgu wzroku ani jednej osoby.
  Zostawili takie bogactwo bez straży? Byli aż tak głupi? Najwyraźniej tak.
  Nie zastanawiając się dłużej, wychodzę z krzaków i podchodzę do tej kupy żarcia. Otwieram plecak i stawiam go na ziemi. Zaczynam grzebać w wielkiej kupie jedzenia i wyposażenia.
  Jodyna, druga duża i pusta butelka, jabłko, rolka bandaża, kilka noży, mała apteczka, paczka sucharów i mała bułka lądują w moim plecaku. Zakładam go na ramiona, na prawe ramię zarzucam siekierę i wtedy się zaczyna.
  Mój prawy bok eksploduje bólem. Patrzę w dół i zauważam strzałę wystającą mi z brzucha.
  - Mama ci nie mówiła, że to nieładnie kraść? Ach tak, to ta, co umarła... - Zza drzew wychodzi Elaine, dziewczyna z Czwórki. W prawym ręku trzyma miecz, w lewym łuk (bez strzał).
  To koniec, myślę. Mój zapas szczęścia się wyczerpał. Tutaj umrę...
  Elaine się śmieje.
  - Odłóż tę siekierę, dziecko. Widziałam cię na treningu, nie trafiłabyś do mnie nawet, gdybym stała metr od ciebie. 
  Nie! Nie umrę teraz. Obiecałam swoją wygraną tylu osobom, że musiałabym być ostatnią suką, żeby dać się teraz zabić. Unoszę siekierę.
  - Proszę cię - śmieje się Elaine. - Zaraz umrzesz, tylko najpierw mi powiesz, za co dostałaś dziesięć punktów.
  - Za rzut siekierą - mówię spokojnie.
  - Pieprzysz - oświadcza Elaine i rusza w moim kierunku.
  Jest mniej niż dziesięć metrów ode mnie, na taką odległość nie da się nie trafić.
  - Nie ruszaj się, to załatwię to szybko i bezboleśnie - mówi.
  Zaciskam zęby i rzucam siekierą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz