Wieczorem okazuje się, że ten wystrzał, który słyszałam, uciekając spod Rogu, to dziewczyna z Dziewiątki. Idę spać.
Czwartego dnia giną chłopcy z Czwórki i Jedenastki, a mnie ten dzień mija na jedzeniu, piciu i niemyśleniu. Czyli, po ludzku mówiąc, nie dzieje się nic specjalnego (kiedy tak zobojętniałam na śmierć?!), za to piątego dnia wrażeń mam aż nadto. Ale od początku...
Czwartego dnia giną chłopcy z Czwórki i Jedenastki, a mnie ten dzień mija na jedzeniu, piciu i niemyśleniu. Czyli, po ludzku mówiąc, nie dzieje się nic specjalnego (kiedy tak zobojętniałam na śmierć?!), za to piątego dnia wrażeń mam aż nadto. Ale od początku...
***
Budzę się rano ze szczerym zamiarem leżenia i czekania, aż inni się powyrzynają, ale dochodzę do wniosku, że jednak jest to niemożliwe z prostego powodu: zaraz skończy mi się żarcie (miałam paczkę sucharów, bułkę i dwa jabłka, a teraz mam już tylko jedno jabłko), woda zresztą też. Na szczęście z wodą nie ma problemu, bo mam rzekę, jodynę i butelki.
Nabieram nową porcję wody, dodaję jodynę i zakręcam. Chowam to co mam w plecaku i wyruszam w świat.
Nabieram nową porcję wody, dodaję jodynę i zakręcam. Chowam to co mam w plecaku i wyruszam w świat.
Po jakiejś godzinie przystaję, żeby się napić. Wokół panuje idealna cisza.
- Nie chcę się narzucać, ale może jednak ten sojusz to nie taki głupi pomysł? - słyszę cichy głosik.
Prawie podskakuję z przerażenia i odwracam się. Za mną stoi mała Lou, trybutka z Trójki.
- Przestraszyłam cię? - pyta. - Nie chciałam, naprawdę.
Serce mi wali, ale staram się nie wyglądać jak kot, który wystraszył się czegoś, co okazało się nieistotnym duperelem.
- Nie, wcale mnie nie przestraszyłaś - mówię.
- To dobrze. A co do sojuszu: przemyśl to. Znaczy... nie wiem, jak ty, ale ja piąty dzień nie mam się do kogo odezwać i jak z kimś nie porozmawiam, to chyba zwariuję.
Dziewczyna ma rację: przez pięć dni gadałam sama do siebie, a to chyba oznaka tego, że coś ze mną nie tak.
- Ja też - mówię po chwili.
- To co? - pyta z nadzieją.
- Wchodzę w ten interes - oznajmiam.
- Naprawdę? Super! - Lou uśmiecha się radośnie.
- Też się cieszę. Masz jedzenie, bo mnie zostało tylko jabłko?
- Mam resztkę chleba, który ukradłam temu wrednemu chłopakowi.
- Jacobowi?
- Właśnie.
- Wobec tego musimy zapolować. Oprawiałaś kiedyś zwierzynę?
- Czy co robiłam?
- Czyli nie. I jakby coś, ja też nie.
- Poradzimy sobie.
- To chodźmy - ruszyłam przed siebie. - A skoro mówisz, że sobie poradzimy...
- Wiem to.
- Tsaa... Zastanawiam się tylko, czemu zdecydowałaś się tak po prostu podejść i pogadać. Jakbyśmy były na wakacjach! Przecież mogłam cię zabić!
- Nie zrobiłabyś tego.
- Skąd wiesz?
- Bo wiem.
- Może bym zrobiła?
- Nie zrobiłabyś.
- Eh... Masz rację, nie zrobiłabym tego.
- No widzisz? Ty nie zabijasz tylko dlatego, że możesz.
- Kim ty byłaś w tej swojej Trójce? Psychoanalitykiem?
- Nie, ale jeśli już przy tym jesteśmy, to może nam się to przyda? - wyjmuje z plecaka jakąś butelkę.
- A co to jest?
- Nie wiem, ale sama to zmajstrowałam i wiem, że wybucha, jak się potrząśnie. Można rzucić w kogoś.
- Ach tak...
- Za coś takiego dostałam ósemkę na Ocenie Indywidualnej. A ty za co dostałaś dziesiątkę?
- Za bawienie się siekierą. I tak, na treningu pudłowałam specjalnie.
- Niezły patent.
- Mam dobrą mentorkę.
- Ja też.
- Ciekawe, czy to oglądają...
- Jeśli tak, to pozdrowienia, ciociu Clarie! - mówi i śmieje się.
- I tobie, Eve Taylor - dodaję i też się uśmiecham.
Na takich właśnie dyskusjach mija nam pół dnia. Czuję, że coraz bardziej lubię tę drobną trzynastolatkę z dystryktu techników i mózgowców. Rozmawiamy o Eve i "cioci Clarie" i o naszych dystryktach, a także o różnych nieistotnych duperelach. Lou załamuje ręce na widok opatrunku na moim brzuchu i zręcznie go zmienia.
To całe jej zaufanie do mnie (i to moje zaufanie do niej) jest naprawdę dziwne, ale najlepsze dopiero się zacznie...
***
Nie wiem, czemu nie usłyszałam go wcześniej, przecież powinnam! Faktem jest jednak, że słyszę go i widzę dopiero, gdy wyskakuje z krzaków i rzuca się na Lou.
Zanim zdążę się zastanowić, skaczę w tym kierunku i odpycham moją małą sojuszniczkę sprzed jego pazurów. Lou upada na mech, a na mnie zwala się ogromny, futrzasty "zwierzak" z wielkimi kłami i ostrymi pazurami (możliwe, że genetycznie zmodyfikowany niedźwiedź).
Pysk zmiecha znajduje się kilka centymetrów nade mną. Zaraz odgryzie mi twarz.
Siekiera wypadła mi z ręki, więc nie mam broni i usiłuję odepchnąć zmiecha rękami.
Ból ekspoduje w prawym boku. Nie mogę krzyknąć. Nie mogę.
- LOU!!! - a figa z makiem (jakbym jeszcze wiedziała, co to jest). - Siekiera!
Nie wiem, co robi moja domniemana sojuszniczka. Równie dobrze może się właśnie ulatniać z moimi zapasami... Och, Natasha, odrobinę zaufania do ludzi!
Cierpną mi ręce, które kurczowo zaciskam na tej części mordy zmiecha, która prawdopodobnie nie powinna mnie pogryźć.
- Lou! - wołam błagalnie. - Zrób coś!
Moje ręce bezsilnie opadają. Jednak zmieszaniec nie obgryza mi twarzy. Słyszę głośne "Ale to ciężkie!". Potem następuje obrzydliwy trzask.
Mam na twarzy jakąś paskudną, gorącą maź, a wszystko wokół zapada się w nicość...
Rozdział jak zwykle wspaniały
OdpowiedzUsuńMiej Natasha, zaufanie do ludzi
a zwłaszcza takich jak Lou
z Trójki są sami porządni ludzie
Lou, "ciocia Clarie" i cała reszta
"- Kim ty byłaś w tej swojej Trójce? Psychoanalitykiem?"
umarłam
coś (tzn. moje przeczucie i przenikliwy wzrok - czemu zaczynam gadać jak Xemerius?) mówi mi, że to "cuś" co zmajstrowała Lou przyda im się niedługo
nie wykryłam żadnych błędów, chociaż mogą tu gdzieś być, a jestem ślepa
weny lub czego ci tam potrzeba
i do zobaczenia jutro
~ Hope
Rozdział cudowny (jak zawsze).
OdpowiedzUsuń"- Kim ty byłaś w tej swojej Trójce? Psychoanalitykiem?" - ne wiedziałam, że istnieją takie trudne słowa.
Ciekawe do czego przyda im się to dziwne coś, co zrobiła Lou?
Pozdrawiam i zapraszam do mnie