Dla Susan Kelley, Hope Morgenstern i Ryśka (Liski) za to, że komentują (wybaczam wam, że nie komentowałyście)
***
Nie zdążamy odbiec daleko, gdy Zawodowcy wracają i, delikatnie mówiąc, wpadają w furię. Wściekłe okrzyki i przekleństwa słychać na pewno nawet w najdalszych zakątkach areny. Są zbyt zajęci wściekaniem się, żeby szukać sprawców, więc na chwilę przystajemy, żeby posłuchać.
- Ja mu własnoręcznie urwę jaja, wybiję zęby przez dupę, a potem tego skurwiela przepuszczę przez granit-maszynę!!! - wrzeszczy któraś z dziewczyn, chyba Amber (zapewne chodzi jej o maszynę zmieniająca granit w diament).
- I wszystko poszło się jebać. Super, kurwa, SUPER!!! To na pewno ta mała suka z Trójki. Tylko jak taki kurdupel zrobił TAKĄ ROZPIERDUCHĘ?! - na przemian mówi i wrzeszczy ta druga, Evelyn.
- I wszystko w pizdu. Tylko gdzie ten pierdolony kretyn Richard?! - drze się Lucid.
- Coś ci mówi ten wystrzał armatni, który było słychać po pierwszej eksplozji? - warczy Evelyn. - Rany, nie dość, że dupek to jeszcze nie myśli.
- Jasne - odwarkuje Lucid. - Mnie coś mówi, że to ta z Siódemki.
- Coś ty, ona? - dziwi się Amber. - Ten zezulec? Ona nie umie trafić siekierą w cel oddalony choćby o metr.
- Wygląda ci to na zrobione siekierą? Ja wiem, że to ona. Za coś dostała więcej punktów niż którekolwiek z nas.
- Już prędzej ta elektroniczna. A do tej cipy z Siódemki masz uraz, bo prawie ujebała ci rękę i tyle.
- Pierdol się, Amber. Poza tym, Elaine też ktoś zabił.
- Pewnie ten byk z Jedenastki.
- Może one obie razem? - pyta nieśmiało Evelyn.
- A może od razu ta mała ciota, ten chujek z Siódemki? - sugeruje Amber tonem pełnym ironii.
Polanę wypełnia pełen wściekłości potok przekleństw, pewnie któreś uświadomiło sobie, jak bardzo mają przesrane.
- Starczy tego przedstawienia - mówię - spadamy.
- Słyszałaś? Jesteś "cipą z Siódemki" - chichocze Lou.
- A ty "małą suką z Trójki" - odpowiadam ze śmiechem. - I "kurduplem".
- A ty "nie umiesz trafić siekierą w cel oddalony choćby o metr"!
- Dobra, później o tym porozmawiamy, kurduplu. Teraz spadajmy.
- Spadajmy, zezulcu - zgadza się Lou.
***
Lou dolewa jodyny do butelki z wodą z rzeki.
- Jak my się z tym zabierzemy?
- Kto mówi, że mamy się zabierać? - zdejmuję buty i skarpety, podwijam nogawki i wsadzam nogi do wody. - Po prostu posiedzimy i poczekamy aż inni się wytłuką. Dziwię się, że Zawodowcy jeszcze nie zaczęli się mordować.
- Daj im chwilę . Jeszcze zostali ten z Szóstki i wredny. No i my.
Zaciskam zęby. Nie boję się, że Lou zginie, bo ona potrafi o siebie zadbać, a ja będę jej bronić. Boję się, że nie zginie i zostaniemy we dwie. Nie zrozumcie mnie źle: nie życzę jej śmierci. W ciągu jednego dnia ta dziewczyna stała mi się tak bliska, ale będzie musiała zginąć, jeśli mam wrócić. Kurwa. To wszystko jest takie okropne… i zupełnie bez sensu.
- Hej, śpisz? - Lou potrząsa mnie za ramię. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że od dłuższej chwili siedzę w bezruchu i gapię się w jeden punkt.
- Co? - pytam szalenie inteligentnie.
- Mówiłam, że dzisiaj ja wezmę pierwszą wartę.
- Jasne. Obudź mnie, jak już będziesz na odlocie.
***
Świta już, gdy Lou mnie budzi. Podaje mi jakiś wykoślawiony kawałek drewna, mówi "Kotek" i zwija się na ziemi. Dostarcza mi tym zajęcia na te kilka godzin, w czasie których śpi, bo ile bym patrzyła na to coś, nie jestem w stanie zobaczyć w tym nic kociego.
Moja sojuszniczka budzi się sama, siada i wypija kilka łyków wody z najbliższej butelki. Potem zmienia mi opatrunki i jemy śniadanie.
***
- No zobacz, tu ma łebek, tu przednie łapki, tylne i… - Lou nie kończy zdania, bo czubek maczety wychodzi jej między piersiami.
Moja ręka prostuje się jakby samoczynnie. Siekiera wbija się w coś twardego, słyszę ryk bólu, maczeta znika w gęstym krzaku.
Lou opada na kolana, a potem na twarz. "Kotek" wypada jej z rąk.
[od autorki: włącz piosenkę numer 4 - "Rue's lullaby"]
Nie, nie, nie! NIE!!! To niemożliwe, ja się nie zgadzam!
Zrywam bluzę z ramion, zwijam ją w kłębek i przyciskam do rany na plecach Lou. Odwracam ją najdelikatniej jak mogę. Przez jedną dramatyczną sekundę szukam czegoś, czym mogłabym zatamować krwotok od drugiej strony. Ściągam koszulkę przez głowę, zwijam w kłębek i przyciskam do przodu rany. Szybko nasiąka krwią.
- To nic nie da. Już nie ma szans - mówi Lou spokojnie.
- Nieprawda, zawsze da się coś zrobić! Nie ruszaj się i nic nie mów. Będzie dobrze!
- Nie będzie. Ja umieram.
Jak może mówić o tym tak spokojnie?!
- Cicho bądź. Nie umrzesz! Nie pozwolę ci!
Lou bierze płytki oddech.
- Natasha… powiedz mojej mamie, że ją k-k-kocham - głos zaczyna jej drżeć. - I… cioci Clarie, że była dobrą men… mentorką. Weź mojego Kot… - Lou zwija się w gwałtownym ataku kaszlu (kaszle krwią… nie trzeba być ekspertem, żeby wiedzieć, że to cholernie zły znak) - Kotka. Wiem, że jest mało ko-ko-koci, ale weź go. I… pamiętaj o… - kolejny atak kaszlu - o mnie. Prosz-sz-sz-szę…
- Powiem im. I wezmę kotka. Ale ty nie umrzesz!
- Ja umieram, Natasha. Wygraj, prosz-sz-szę - konwulsje wstrząsają jej drobnym ciałkiem. - Dla mnie…
- Wygram, kochanie. Dla ciebie. Obiecuję.
- Daj mi rękę. Widzę światło…
Biorę ją za rękę. W końcu przestaję się okłamywać: Lou Gray umiera, a ja nie mogę nic zrobić. Łzy napływają mi do oczu.
- Nie płacz. T-t-t-trzymaj się, dobrze?
- Będę - nie chcę płakać, nie chcę jej osłabiać, ale łzy spływają mi po policzkach.
- Niech los zawsz-sz-sze ci sprzy… sprzyja - szepcze Lou i uśmiecha się. - Widzę pałac z białego marmuru… - znów kaszle. - Jak tu ładnie… I te lilie… - to są jej ostatnie słowa. Huczy armatni wystrzał.
Lou Gray, trybutka reprezentująca Dystrykt Trzeci w Sześćdziesiątych Ósmych Głodowych Igrzyskach nie żyje. Zabita przez… no właśnie, kogo?
Puszczam bezwładną dłoń Lou i wstaję. Smutek ustępuje miejsca wściekłości. Muszę pomścić Lou.
Podchodzę do krzaka i rozgarniam gałązki. Leży tam jeszcze żywy. O n. Największe bydlę (ok, jedno z największych), jakie ziemia nosiła. Jacob Hunt, niech po stokroć do siódmego pokolenia przeklęte będzie jego imię.
Ma moją siekierę wbitą między nogi. Gryzie swój rękaw i pochlipuje.
Łapię go za nogę i wyciągam z krzaka. Kładę go daleko od ciała Lou, nie mogę pozwolić, żeby jej krew zmieszała się z juchą tego dupka.
Jacob coś jęczy.
- Mówiłeś coś? - pytam pełnym ironii głosem.
Znów jęczy.
- Wiesz co? - mówię w zadumie. - Ostatnio tak nudno na arenie… Mało trupów, krwi jeszcze mniej, a flaków to w ogóle… Nie sądzisz, że powinniśmy im to zrekompensować?
Na twarzy Jacoba pojawia się zwierzęce przerażenie. Zrozumiał.
- No powiedz coś! Stoję tu i gadam jak Ceri na Dożynkach, a ty się jopisz cielęcym wzrokiem… Przecież zawsze masz tyle do powiedzenia.
- Natasha… - wypluwa zmemłany rękaw. - Ja nie chciałem…
- Nie chciałeś?! - aż się we mnie gotuje. - NIE CHCIAŁEŚ???!!! - nie dbam, że usłyszą mnie Zawodowcy. - Przebiłeś dziewczynę maczetą niechcący???!!!
- Igrzyska… - chlipie Jacob. - Trzeba zabijać, żeby przeżyć…
- Zabijać… Mówi ci coś nazwisko Tay? Tina Tay.
Jego twarz, o ile to możliwe, bieleje jeszcze bardziej.
- Zabiłeś ją, prawda? - pytam cicho.
Kiwa głową.
- Długo umierała, wiesz? - mówię miękko. - Ale nie martw się. Ty będziesz umierał dłużej.
Jacob zaczyna piszczeć.
Uśmiecham się. Wyciągam siekierę, która utkwiła w jego miednicy. Unoszę go za bluzę. Każda komórka mojego ciała drży z podniecenia i wściekłości.
- Dla Tiny Tay, Lou Gray, wszystkich męczonych dzieciaków z Siódemki i oczywiście dla was, drodzy znudzeni widzowie w Kapitolu - mówię z promiennym uśmiechem i prawą ręką zaciśniętą w pięść walę go w twarz. (Jednocześnie puszczam jego bluzę, więc zwala się na ziemię). Kopię go parę razy. Wyje, ale dla moich uszu to muzyka.
Nie żal mi go. Przez chwilę tylko myślę o Johnie i Ann Marii Huntach, ale zaraz przestaję. Tina Tay też miała rodziców.
Wyciągam zza paska nóż. Wbijam go w brzuch Jacoba i przesuwam szybko. Potem robię parę nacięć na jego "ślicznej" buźce. Odkładam nóż, unoszę siekierę. Jacob zaczyna płakać.
- Teraz nie jesteś odważny, co? Ani silny. Teraz nikt ci nie pomoże - opuszczam ostrze siekiery i za drugim razem udaje mi się odrąbać mu prawą stopę.
Ryk Jacoba słychać chyba w całym Panem, a moja wściekłość, wbrew oczekiwaniom, wcale nie mija. Z każdym cięciem robię się coraz bardziej zła, a jego wrzaski i szlochy pieszczą moje uszy.
Gdzieś głęboko, na dnie mojego umysłu, coś cicho woła "Musisz przestać! Nie daj się żądzy krwi! To będzie postępować!", ale zagłusza to dużo głośniejsze wołanie "CHCĘ KRWI TEGO SKURWYSYNA!!!".
Wpada mi do głowy szatański pomysł.
Odcinam mu ręce, żeby mi nie przeszkadzał, ściągam z jego odciętej stopy buta (to trudniejsze niż myślałam) i wpycham mu do ryja jego własną nogę w skarpecie w charakterze knebla.
Odcinam mu też drugą stopę i dłubię nią w ranie na jego brzuchu. (Nie wiem, czy nawet ludzie Snowa mieliby więcej pomysłowości w zakresie zadawanie cierpienia). Gdy dodłubię się do flaków, zostawiam jego stopę w ranie i cofam się kilka kroków. W milczeniu kontempluję swoje dzieło.
Jacob, a może raczej to, co z niego zostało, płacze i usiłuje krzyczeć, ale tylko dławi się własną śliną. Mój knebel sprawdza się bardzo dobrze.
- Powinnam cię tu zostawić, żebyś mógł w spokoju zdechnąć, ale ta rzeka jest mi potrzebna i nie mogę hodować tu zdychającego sukinsyna. Rozumiesz, prawda?
Milczy.
Podchodzę do niego i unoszę siekierę.
Nie szarpie się. Może uważa, że śmierć nie będzie najgorszą z rzeczy jakie go dziś spotkały.
- Dla ciebie, Lou Gray - opuszczam siekierę i wbijam ją w głowę Jacoba. Huczy armatni wystrzał.
Zabiłam go. Złość mija mi jak ręką odjął, a na jej miejsce spowrotem pojawia się rozpacz. Opadam na kolana przy ciele Lou. Tulę ją w ramionach i płaczę.
Nie wiem, ile czasu mija. Pięć minut? Godzina? Pięć godzin? Nie ważne. Wiem, że w końcu przestaję płakać. Kładę ciało Lou na ziemi, odklejam swoje przylepione zaschniętą krwią ubrania (tak, cały czas występowałam tylko w staniku i bandażach na brzuchu i ramionach, więc teraz, cała ochlapana krwią, muszę wyglądać jak prostytutka-zabójczyni) i zamykam jej oczy. Zaciskam palce na drewnianym "Kotku".
- Dobranoc. Śpij słodko maleńka…
_______
Przepraszam was za ten chaos z nazwiskiem Lou. Ustalałam to z Hope, a potem jeszcze trochę mi się pomerdało. Lou nazywała się Gray. Koniec i Tocia.
A Natasha tu normalnie Karl xD (patrz: "Szklana pułapka")
I z innej beczki: wszyscy teraz myślą, że jestem psychopatką, prawda?
Tak, myśle, że jesteś psychopatką
OdpowiedzUsuń...
...
...
...
Osz kurwa
...
...
...
Tylko tyle umiem powiedzieć.
Na początku dziękuję za dedykacje. Flaki i odcięte stopy przy jedzeniu... smacznego wszystkim!
Prawie się porzygałam. Brawo "cipo z Siódemki". Brawo.
Biedna Lou i w sumie... biedny Jacob. Należało mu się, ale... Tasha musiała być nieźle wku**iona
NOMINUJĘ!! --> http://igrzyskaclarissy.blogspot.com/p/liebster-blog-award-3.html
OdpowiedzUsuńNa wszystkich Azów i Wanów
OdpowiedzUsuńten rozdział mnie zabił
zaczynam czytać, dochodzę do śmierci Lou i...
babcia woła mnie na obiad
#hańbawstydizachowaniestadionowe
rozmowa Zawodowców epicka
no Natasha trochę przegięła (ale tylko trochę), ale
Jacob sobie zasłużył
i tak, jesteś psychopatką, ale olać to ciepłym moczem
dziękuje za dedykację
życzę weny i czego ci tam potrzeba
/Hope