Strony

sobota, 18 czerwca 2016

Rozdział VII ~ Śmierć z ukrycia

  Dla Susan Kelley. Gdyby nie jej pytania na asku, nie jest pewne, czy ten rozdział w ogóle kiedykolwiek by powstał
***
  Dzisiejszy wieczór postawił znak równości między słówkiem "bankiet" i słówkiem "męczarnia". I niech to będzie za cały komentarz.
  Kiedy po trzech godzinach smutnego dłubania sztućcami w gulaszu wreszcie nas wypuszczają, czuję się jak balon, z którego ktoś wypuścił całe powietrze, psychopatycznie dźgając go widelcem. Najchętniej bym teraz trochę popłakała, a potem poszła spać i obudziła się dopiero, kiedy już wrócimy do Siódemki, ale jestem triumfatorką, a życie triumfatorów nigdy nie toczy się tak, jak oni by chcieli. Toczy się tak, jak chce Kapitol. I im szybciej się z tym pogodzę, tym lepiej dla mnie.
  Choć po powrocie do pociągu Eve i Blight namawiają mnie, żebym się położyła i spróbowała się zdrzemnąć, kategorycznie odmawiam. Mentorzy perswadują, że portrety trybutów z Dwójki mnie nie zbawią, ale się upieram.
  Już parenaście minut później, w wygodnej, luźnej piżamie, leżę na podłodze naszego "salonu" i rysuję. Usiłuję skupić się na opowiadanej przez Eve historii Roxanne Blake, ale moje myśli uciekają w stronę jutrzejszych uroczystości w Dwójce. W efekcie słowa mentorki jednym uchem mi wlatują, drugim wylatują.
  Rozumiem mniej więcej tyle, że Roxanne była dla Clarie kimś takim, jak Lou dla mnie. Pojedyńcza łza spływa mi po policzku i skapuje na arkusz papieru, przez co Evelyn Columb wygląda jakby to ona płakała. To mi zdecydowanie nie pomaga.
  - Dobra, dobra, dobra - mówi nagle Blight i wstaje. - Koniec tego smęcenia! Obie potrzebujecie czegoś znacznie pozytywniejszego.
  Eve patrzy na niego krzywo, jakby pytała: "I jak nam to niby załatwisz?". Blight uśmiecha się tajemniczo. Eve unosi brwi.
  Blight Branch, zwycięzca 61. Głodowych Igrzysk, unosi lewą dłoń, a prawą zaczyna machać tak, że wygląda jakby grał na gitarze… ale to nie wszystko. Blight zaczyna śpiewać.
  "No już, koniec żartów
Chcę znów zobaczyć cię
Choć byliśmy przyjaciółmi
Mam problem, jest mi źle…"
  Eve parska śmiechem i pomimo wszystkich okropności związanych z jutrzejszymi uroczystościami, ja też zaczynam się śmiać.
  Blight śpiewa dalej:
  "Diabli wiedzą albo i nie
Obojętnie, kocham cię!
Możesz ze mną wszystko mieć
Lecz beze mnie nie ma nic…"
  Eve i ja leżymy ze śmiechu, Blight śpiewa drugą zwrotkę i kończy refrenem. Zwabiona hałasem Ceri zagląda do wagonu, po czym szybko się ewakuuje. Blight kłania się na wszystkie strony, a ja i Eve piszczymy i bijemy mu brawo, aż rozbolą nas ręce.
  - Jesteś lepszym Wolfem Petersem niż sam Wolf Peters! - mówi Eve ze śmiechem i całuje Blighta.
***
  - Nie wierć się! - Zack usiłuje być stanowczy, ale ja nie jestem w stanie traktować poważnie mężczyzny wydającego dźwięki o tak wysokiej częstotliwości.
  - On ma rację - mówi Pamela. - Jeśli nie przestaniesz się kręcić, będziesz miała przydymione kości policzkowe, a nie oczy.
  - Ale ta sukienka się do mnie przykleja… - To brzmi prawie tak żałośnie jak się czuję.
  - Świrujesz ze stresu - gasi mnie dziewczyna. - Zack, zostaw ją na chwilę, a ty, Tasha, masz tutaj te boskie tabletki od Eve i wodę. Połknij je i weź się w garść! - Podstawia mi dosłownie pod nos opakowanie tabletek i szklankę z wodą.
  Otwieram paczkę i przy wyciskaniu trzeciej pigułki… dostaję po głowie od Pameli.
  - Tylko dwie!
  - Dobrze, nie bij mnie. - Ostatnio najwyraźniej biję wszelkie rekordy żałosności.
  - Nie będę, ale masz się zachowywać.
  Po tej obietnicy (groźbie?), biorę w końcu cholerne pigułki, a Zack kończy makijaż.
  - Bellissimo - kwituje Pamela (cokolwiek to słowo znaczy). - Przejrzyj się.
  Strój na wystąpienie w Dwójce składa się z grafitowej sukienki do kolan, z długimi rękawami i prawie bez dekoltu, oraz równie grafitowych pantofli na szpilkach, które kończą się tuż pod kolanami. Za cały makijaż są te nieszczęsne "przydymione oczy" (co w tłumaczeniu z kapitolińskiego na ludzki oznacza czarne cienie wokół oczu), a radośnie postrzępione włosy po raz kolejny zostały przylizane i ujarzmione… zupełnie jak ja.
***
  Przemówienie nie jest łatwe, ale chyba już przywykłam, bo przynajmniej się nie zacinam. Coraz łatwiej przychodzi mi mówienie prosto w twarz rodzinom ludzi, którzy zginęli z mojej winy. Nie mogę się zdecydować, czy to dobrze, czy źle…
  Wszystko przebiega spokojnie. Nikt nie wyrywa się tak, jak zrobiła to matka Elaine. Zapewne rodzice Evelyn (para w okolicach czterdziestki) mają większą pretensję do Lucida niż do mnie, a rodzina Richarda (dwoje bardzo poważnie wyglądających ludzi przez pięćdziesiątką i dobrze wykarmiona dziewczyna w wieku dożynkowym) to po prostu świetni aktorzy.
  Gdy wreszcie uroczystość się kończy i wracamy do pociągu, trochę kręci mi się w głowie. Na moją żałosną skargę pada stoicko spokojna odpowiedź, że jak się przespaceruję, to zrobi mi się lepiej.
  To nie jest zły pomysł. Tylko muszę się przebrać.
  - Blight - mówię - nie masz jakiejś koszuli czy czegoś w tym rodzaju?
  - Żadna z tych, które masz w szafie ci się nie podoba?
  - Nie chcę zwracać na siebie uwagi.
  - Trzeba było tak od razu.
  Już po kilku minutach jestem gotowa. Do pożyczonej od Blighta flanelowej koszuli w biało-czarną kratkę, zakładam pierwsze z brzegu jeansowe spodnie i jasnobrązowe pantofle do pół łydki. Na głowie wiążę czarną chustkę, której pierwotne zastosowanie prawie na pewno było inne, i wychodzę z pociągu. Wąską uliczką ruszam przed siebie.
  Dwójka jest bogatym, nawet bardzo bogatym dystryktem, ale dzielnica, do której doprowadziła mnie ta droga, przypomina Polanę. Niewiele brakuje, żebym zaczęła się rozglądać za znajomymi budynkami.
  Świst. Nóż wbija się w drewnianą ścianę tuż przed moją twarzą. Omal nie wyskakuję ze skóry. Panika. Arena. Zawodowcy.
  Ułamek sekundy później dowodzenie przejmuje adrenalina. Wyszarpuję ze ściany nóż i rzucam się szczupakiem za stojący może metr dalej kontener na śmieci.
  Padam na ziemię. W dłoni ściskam nóż. Błyskawicznie analizuję sytuację: ktoś rzucał we mnie nożem, leżę za jakimś śmietnikiem w biedniejszej części Dwójki, nie wiem nic o napastniku (napastnikach?), zaraz może być niewesoło.
  Siadam i ostrożnie wyglądam zza kontenera. Pustka. Cisza. Bezruch. Absoltunie nic nadzwyczajnego. Obracam w dłoniach nóż. Przecież sobie tego nie wyobraziłam…
  Nagły i kompletnie niespodziewany kopniak w klatkę piersiową przewraca mnie na plecy i pozbawia tchu. Usiłuję rzucić w atakującego mnie człowieka nożem, ale on uprzedza mój zamiar i stawia stopę na moim prawym nadgarstku. Próbuję lepiej ująć nóż i wbić go w tę stopę, ale jedyne skutki tej akcji to mocniejszy nacisk na nadgarstek i kilka kopniaków w żebra. Wypuszczam nóż.
  A więc tak umrę. Po przeżyciu Igrzysk, zginę zatłuczona przez nieznanego sprawcę na śmietniku w Drugim Dystryskcie. Cóż za urocza perspektywa.
  - Czego chcesz? - pytam, choć mój głos brzmi jak papier ścierny. - Pieniędzy? Nie mam przy sobie. Jeśli mnie puścisz, to przyniosę… - Naprawdę bym przyniosła te pieniądze. Wiem, co to znaczy "być głodnym".
  Odpowiedzią na moje pytanie jest… kolejne kopnięcie w żebra. Zanim zdążę ponownie otworzyć usta, napastnik się odzywa.
  - Morda w kubeł i nie kręć się! - warczy na mnie kobiecy (czy raczej dziewczęcy) głos. - Mam ci coś do powiedzenia.
  - Słucham…
  Z pewnością nawet umierająca na suchoty, głodująca, dziewięćdziesięcioletnia, była górniczka z Dwunastki ma więcej siły życiowej ode mnie.
  - Zabiłaś go, co? Richarda?
  [od autorki: włącz piosenkę numer 16 - "Monster" (Skillet)]
  Richard. Richard Campbell. Rozsmarowany po lesie przez Natashę Moore w czasie Sześćdziesiątych Ósmych Głodowych Igrzysk. Coś nieprzyjemnie skręca mi się w żołądku.
  - A no właśnie. - Napastniczka chyba schyla się nade mną. (Mówię "chyba", bo wciąż lekko przygłuszona od uderzeń wizja nie jest w pełni kompatybilna z fonią).
  Czuję, że dziewczyna łapie mnie pod pachy i wlecze może metr. Za plecami mam ścianę. Oparła mnie o ścianę… a sama chyba kucnęła przede mną…
  - Znam ideę Igrzysk - kontynuuje dziewczyna - niemniej jednak bardzo mi nie odpowiada, że zabiłaś Richarda i tym samym pozbawiłaś mnie jedynego źródła względnej normalności…
  Mrugam jak wściekła, chcąc odzyskać ostrość widzenia. W końcu się udaje. Mam przed sobą istotę dość młodą, o jasnych włosach i zielonych oczach. Więcej nie mogę dojrzeć, bo przewiązała twarz chustką.
  - Richard był jedyną osobą, z którą mogłam normalnie porozmawiać, bo moi rodzice to para sztywnych pali. Teraz on nie żyje, a ja jestem skazana tylko na nich. Kiepsko, prawda?
  - Słuchaj… - jęczę. - Wiem, że cierpisz, ale to nie jest moja wina. Gdybym nie wygrała, byłby tu teraz Lucid z Jedynki, który wcale nie był lepszy. Ja też mam rodzinę i chciałam do niej wrócić, więc musiałam go zabić. Tak działają Głodowe Igrzyska.
  - Mówiłam, że znam ideę Igrzysk - dziewczyna przerywa mi warknięciem.
  - Nawet, jeśli mnie teraz zabijesz, to nie wskrzesi Richarda - mówię wyzywająco. Adrenalina odbiera rozum i dodaje odwagi. Nie chcę się zagalopować, ale nie mogę się powstrzymać: - A tak w ogóle, to coś ty, do cholery, za jedna?!
  - Zupełnie zapomniałam się przedstawić. Nieładnie z mojej strony. - Dziewczyna zsuwa chustkę z twarzy na szyję. - Nazywam się Drew Campbell.
  Natasha - idiotka. Jak mogłam się tego nie domyśleć… Oczywiście rozpoznaję dziewczynę z uroczystości na placu, która, obok sztywno wyglądającej pary, stała na podeście pod zdjęciem Richarda Campbella.
  - A ja jestem Natasha Moore. Chcesz ode mnie jeszcze czegoś?
  - Tak. - Drew przysuwa twarz do mojej tak blisko, że niemal stykamy się nosami. - Przekaż swojej przyszłorocznej trybutce, że widzimy się na arenie. - Nagle na ułamek sekundy całuje mnie w usta, po czym błyskawicznie wstaje i odwraca się. Szybkim truchtem biegnie w wąską ulicę prostopadłą do tej, którą ja szłam.
  Siedzę jeszcze długo oparta o ścianę, gapiąc się przed siebie. Powoli dociera do mnie sens słów Drew: moja przyszłoroczna trybutka będzie miała naprawdę trudne życie. A ja razem z nią.
  Nie mogę przestać myśleć o tych słowach, gdy obolała wlokę się do pociągu, gdy jakaś przerażona kobiecina składa mnie do kupy, szprycuje środkami przeciwbólowymi i zadaje pytania w stylu "Co się stało?" (a ja uparcie milczę) ani gdy Devona ubiera mnie w długą czarną sukienkę i szpilki, oraz wiesza na mnie masę dodatków w stylu branzoletek i wisiorków. Myślę o słowach Drew przez całą kolację.
  "Przekaż swojej przyszłorocznej trybutce, że widzimy się na arenie". To nie może wróżyć nic dobrego…
___________
  Dobra, proszę się nie śmiać, wiem, że nie umiem w artystyczne tłumaczenia. Piosenka, którą śpiewa Blight (a której fragment ja nieudolnie artystycznie przetłumaczyłam) to "Weiß der Geier" Wolfganga Petry'ego.
  Co do reszty: znowu przepraszam za długą nieobecność, ale CBW i walka o oceny to bardzo zUe połączenie. Ale teraz już zaraz wakacje, będzie więcej czasu na pisanie.
  Ten moment, kiedy nie wiesz, czy domagać się fanfar i oklasków za dodanie rozdziału, czy prosić o przebaczenie za przerwę w pisaniu. Te dylematy… Chociaż w sumie pisałam ten rozdział do wpół do trzeciej w nocy, więc to doceńcie.
  PS. No i muszę się pochwalić, bo przyszły wyniki gimbotestu. Kto ma 100% z polskiego? Toćka. Kto jest lepszy od koleżanki, która ma szóstkę z polskiego na ładne oczy? Toćka. Kto w pracy pisemnej napisał charakterystykę Carlosa Mendozy z "Apokalipsy Z"? Toćka. No to byłoby na tyle.

2 komentarze:

  1. Nareszcie się doczekałam (wiem, to moja zasługa)!
    Czemu wszyscy całują Tashę? Ja tego nie rozumiem -.-
    Blight rozwalił system - padłam serio.
    Ja chcę już teraz natychmiast nowy rozdział!
    Weny!
    Susan <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział
    Mam takie pytanko, czy
    Marion powinna zacząć się bać?
    A btw dzięki tobie znalazłam siłę
    na pisanie do bloga o Marion
    bądź z siebie dumna
    (i tylko nie pęknij mi tu z tej dumy,
    nie chce mi się zbierać twoich zwłok)
    Weny!
    Z pewnego zadupia pod Warszawą, pozdrowienia śle Hope

    OdpowiedzUsuń