niedziela, 19 października 2014

Rozdział VII ~ Taktyka

  Blight pomaga mi i Jacobowi zejść z rydwanu. Podchodzimy do Eve Taylor.
  - No, to było niezłe - mówi mentorka i krzywi się.
  - Niezłe??? - prawie wrzeszczę. - Przerobienie nas na sztywne drzewa jest twoim zdaniem niezłe?
  - Porównaj się z tymi biedakami z Dwunastki.
  - Masz rację. Nasz strój był cudowny, a teraz do cholery pomóż mi go zdjąć!!!
  - Może nie tu, co?
  - Masz rację, Eve.
  Wleczemy się do windy i wjeżdżamy na siódme piętro (Eve mówi, że każdy dystrykt ma jedno piętro do dyspozycji. Jedynka pierwsze, Dwójka - drugie, Trójka - trzecie, i tak dalej). Gdy wreszcie znajdujemy się w naszych apartamentach chcę tylko położyć się i spać, ale muszę jeszcze zdjąć ten idiotyczny twór Kapitolinki szerzej znany jako suknia z Parady.
  Eve i Blight pomagają mi jak mogą, żeby Ceremonia Zakończenia Otwarcia Igrzysk nie zakończyła się tragedią, ale i tak moje ręce i boki protestują przeciw takiemu traktowaniu.
  Pocieram boki, zdejmuję buty i w niemej furii rzucam nimi w stojącą sztywno sukienkę. Nagle, tknięta złym przeczuciem, podchodzę do Eve i pytam:
  - A ci z dołu? - obawiam się, ze spokojnym obywatelom Dystryktu Szóstego może nie spodobać się to, że mieszkający nad nimi obywatele Dystryktu Siódmego rzucają pniami po swoim apartamencie.
  - Czy ty w życiu byłaś w Kapitolu? - pyta Eve trochę bełkotliwie. - Mógłby tu tańczyć oddział pijanych Strażników Pokoju w pełnym opo... wypo... ryn...
  - Oporządzeniu, wyposażeniu, rynsztunku - nagle pojawia się Blight. - Eve jest w tej chwili trochę niedysponowana.
  - A oni nic by nie słyszeli. Nie słyszeliby! Tu można by było urządzić orgię!!! Strażnicy Pokoju kochaliby zmiechy!!! - wrzeszczy Eve.
  - Mówi się "kochaliby się ze zmiechami" - poprawia ją Blight. - A teraz chodź. Dajmy naszym trybutom się przespać zanim pójdą na trening.
  - Przespać z kim??? Nie, zaraz, wiem! Z oddziałem pijanych Strażników Pokoju kochających zmiechy!!! - woła Eve.
  - Tak, malutka. Pijani Strażnicy i zmiechy - Blight bierze Eve za łokieć i delikatnie acz stanowczo wyprowadza ją z pokoju.
  Nie wnikam, co robi teraz Jacob. Po prostu zwijam się w kłębek na wielkim łóżku i momentalnie zasypiam.
***
  - Natasha, wstawaj! Dziś kolejny cudny dzień!!! - nie ma to jak budzik w postaci Ceri Vogue.
  - Zajebisty - prycham nakrywając głowę kołdrą. - A byłby jeszcze lepszy gdyby nie budziła mnie pieprzona Kapitolinka. Albo gdybym mogła jeszcze pospać.
  - Natasha, wstawaj albo tam pójdę! - piszczy Ceri zza drzwi.
  Ta groźba działa na mnie twórczo i już po chwili podchodzę do drzwi ubrana w szare spodnie, równie szarą bluzkę i wygodne, wiązane buty za kostkę.
  Otwieram je ostrożnie i widzę Ceri.
  - Natasha, uważaj na swoje zachowanie i to, jak się wyrażasz albo...
  Mruczę, żeby się goniła i wychodzę z pokoju. W jadalni siedzą Eve, Blight i Jacob. Ci ostatni dyskutują żywo, a Eve opiera czoło na ręku i mruczy pod nosem.
  - Dobra - mówię i siadam. - Skoro wcześniej nie było okazji, może udzielicie nam jakiś rad?
  - Nie dodawajcie szampana do kapitolińskich drinków - mówi Eve.
  - Nie miejcie jej tego za złe. Wczoraj trochę się upiła. Wpadł do nas Remigius z Dziewiątki - wyjaśnia Blight. - A teraz bez jaj. Musicie znaleźć wodę, bo bez niej długo nie pociągniecie...
  - Ja też - wtrąca Eve.
  Blight podaje jej szklankę wody, a na stół wjeżdża śniadanie. Dwie kobiety ubrane na biało podają nam talerze i jedzenie.
  - Dobra. Kontynuujmy. Postarajcie się nie brać udziału w walce przy rogu. Bierzcie broń i spieprzacie stamtąd. Mogą też być jakieś plecaki, pod warunkiem, że będą blisko.
  - Kiepsko byłoby oddać życie za różowy plecak, jak to zrobiła ta dziwka Judith - prycha mentorka.
  - Jaka dziwka? - podchwytuję natychmiast.
  - Judith Monsow. Pierwsza dziewczyna, której mentorowałam - wyjaśnia. - Wygrałam jako piętnastolatka, rok później byłam mentorką. Jako szesnastka. Judith miała osiemnaście lat. Cały czas zachowywała się, jakby to była moja wina, że ją wylosowali. W ogóle  mnie nie słuchała. To podłe, ale cieszyłam się, kiedy zginęła w rzezi. Była pierwszym trupem. - Eve wygląda na rozmarzoną. 
  - Jasne. Żadnych plecaków nie leżących w granicach naszych możliwości - mówię.
  - Dobrze też jest przez gongiem rozejrzeć się i opracować możliwie sensowny plan zabrania broni i spadania w las. No chyba, że nie ma lasu - Blight mówi to tak spokojnie, jakby opisywał sposób działania nowej maszyny w tartaku.
  - Możesz powiedzieć nam coś o arenie? - pytam napychając sobie usta... no dobra, nie wiem co to jest, ale nieźle smakuje.
  - O arenie będzie coś można powiedzieć, jak zobaczycie swoje ubrania - wyjaśnia Blight. - Nie dadzą wam koszulek na ramiączka, jeśli będą was chcieli wysłać w jakiś lodowy i ogólnie kurewsko zimny teren. Ludzie nie lubią, jak trybuci zamarzają na śmierć.
  - A co ludzie lubią? - pytam z głupia frant.
  - Krew. Ludzie lubią trybutów mordujących się na wzajem - wyjaśnia mentor z takim błyskiem w oku, że zaczynam się serio bać.
  - Ko h hojuszami? - pyta Jacob z ustami pełnymi jakiejś zupy.
  Dziwi mnie, że dopiero teraz się odezwał i że jest to tylko pytanie o sojusze, a nie jakaś złośliwa uwaga.
  - Możesz zaproponować sojusz zawodowcom - mówi Eve i uśmiecha się uprzejmie. - Skoro naprawdę tak świetnie walczysz wręcz i posługujesz się trójzębem, udkami z kurczaka, siekierą, nożem i czym tam jeszcze, to na pewno wezmą cie do sojuszu.
  Jacoba zatyka, Blight wybucha histerycznym śmiechem, a ja posyłam Eve spojrzenie pełne wdzięczności. Najwyraźniej ona też nie polubiła Jacoba. Cóż. Nie dziwi mnie to.
  - Super. Podsumujmy to teraz. Przed gongiem rozejrzeć się i opracować plan. Zabrać broń. Znaleźć wodę. Wygrać. Nie mieszać drinków i szampana - mówię.
  Eve patrzy na mnie z uznaniem, a Blight wyciera brodę z jedzenia, którym opluł się po złośliwej uwadze mentorki.
  - No mniej więcej o to chodzi - mówi Eve. - Naprawdę mądra dziewczyna. Prawda? - trąca Blighta łokciem.
  - Tak, a co?
  - Idiota.
  - Ej! - staram się nie dopuścić do kłótni między mentorami. - Jak mamy zachowywać się na treningu? Jaką taktykę obieramy? Szpanujemy siłą czy może udajemy słabeuszy.
  - Idę do łazienki - mówi Jacob i wychodzi.
  Gdy tylko znika za drzwiami Eve nachyla się do mnie i szepcze:
  - Rzucaj siekierą, ale celuj w ściany, nie w sylwetki. I potrenujesz, i oni nie ogarną, że to umiesz. Poćwicz inne rzeczy. Naucz się obsługiwać różne rodzaje broni. Zapoznaj się ze sztuką przetrwania. Na ocenie indywidualnej rzucaj siekierami, ale celnie. Niech zawodowcy kombinują, za co masz wysoki wynik.
  Kiwam głową. Eve nagle, bez żadnego powodu wybucha śmiechem.
  - Ja pierdolę, nigdy nie uda mi się tego kawału opowiedzieć i się nie roześmiać - woła głośno.
  - Nie rozumiem o czym ty mówisz - mówi Blight, a dyskretnie kopnięty pod stołem dodaje: przecież ten żart jest beznadziejny.
  Zauważam stojącego w drzwiach Jacoba i rozumiem, o co chodzi mentorce.
  - Zgadzam się z Blightem - mówię, biorąc pod uwagę to, że się nie śmiałam. - To było beznadziejne.
  - O czym gadacie? - pyta Jacob głęboko urażony tym, że robiliśmy cokolwiek gdy go nie było.
  - Eve opowiada suche żarty - wyjaśnia Blight.
  - Jakie?
  - Na czym stają najczęsciej mieszkańcy Piątki?
  - Na ziemi?
  - Nie, na pięcie.
  Eve wybucha śmiechem, a ja jestem pełna podziwu dla mojego mentora. Ostatecznie na poczekaniu wymyślić żart, nawet tak kiepski, nie jest przecież łatwo.
  Gdy Jacob siada, żre i przestaje gadać mam czas na zastanowienie się nad tym. Wrogowie. Na pewno będziemy na arenie wrogami. Moi mentorzy postawili na mnie, a to znaczy, że na mnie będą szły wszystkie prezenty i tak dalej. To dobrze. Moje szanse przetrwania wzrosły o całkiem spory procent.
  Śniadanie kończy się, Blight wstaje ciężko, pomaga wstać Eve i kiwa na nas ręką. Wstajemy od stołu i idziemy do windy. Zjeżdżamy na sam dół, drzwi windy otwierają się i wychodzimy. Eve popycha mnie lekko.
  - Idźcie - mówi. - W czasie przerwy na papu wpadnijcie do nas.
  Niech więc rozpocznie się trening...
                       
Oto kolejny rozdział. Mam nadzieję, że się podoba;-)
Czytasz=komentujesz. To naprawdę daje mi siłę do dalszego pisania