piątek, 7 października 2016

Część III ~ Mentorka i dziwka / Rozdział I ~ Szczęściarze numer 69

  - Rusz! Tę! Dupę! - Z każdym słowem następuje uderzenie pięścią w drzwi.
  Otwieram oczy. Uśmiecham się… i uświadamiam sobie, że dziś Dożynki. Mój pierwszy rok mentorowania. Uśmiech przygasa.
  - Idę, Eve, nie musisz tak wrzeszczeć! - odkrzykuję schrypniętym i zaspanym głosem.
  Wyczołguję się spod kołdry, wypijam kilka łyków wody z butelki stojącej przy łóżku i człapię na dół. Otwieram drzwi. Moi mentorzy, elegancko ubrani, stoją w progu.
  - Wejdźcie - mruczę, odsuwając się od drzwi.
  Tata wygląda z kuchni i patrzy pytająco.
  - Eve i Blight przyszli pomóc mi przygotować się do Dożynek - wyjaśniam.
  - Przyszliśmy kopnąć ją w dupę, żeby wreszcie się ruszyła - prostuje Eve.
  - No tak - gapię się w ziemię - nazwij to, jak chcesz.
  - Świetnie! - Eve klaszcze w dłonie. - Ty - mówi do mnie - marsz do pokoju! Zaraz do ciebie przyjdziemy. A ty - wskazuje na tatę - dwie herbaty i jedno ciepłe mleko z masłem.
  Tata chyba rozumie, że w dyskusji z Eve nie ma najmniejszych szans, bo odwraca się na pięcie i wraca do kuchni.
  Mentorka wskazuje dłonią w górę schodów (na wypadek, gdybym nie wiedziała, gdzie jest mój pokój). Posłusznie ruszam na górę, a Eve z Blightem podążają o krok za mną.
  Dziesięć minut później, nadal w piżamie, popijam mleko z masłem, a Eve kopie w stercie moich i mamy ubrań, które wyrzuciła z szafy i robi się coraz bardziej nerwowa.
  - Czy ty, do cholery, nie masz ani jednej porządnej sukienki? Miałaś prawie rok, żeby coś sobie kupić!
  Na szczęście nie muszę nic mówić, bo odzywa się Blight:
  - Evy, może po prostu dasz jej coś swojego?
  - W moje ona się nie zmieści! - warczy Eve. - Wiesz co? Bierzcie dupy w troki. Idziemy do sklepu.
***
  Po wielu perturbacjach, umyta, uczesana, ubrana w nową garsonkę w czarno-zieloną kratę i obuta w eleganckie czarne szpilki, siedzę na scenie.
  Obserwacja numer jeden: siedzenie po tej "drugiej" stronie jest równie stresującym czekaniem na wyrok, co stanie w sektorach.
  W końcu, kiedy już zdążyłam oskubać paznokcie do kości, milion lat po tym, jak weszliśmy na scenę, Dożynki się rozpoczynają. Burmistrz wchodzi na mównicę i tak jak co roku wysłuchujemy historii Panem, potem propagandowego kitu, listy dotychczasowych zwycięzców Siódemki, a potem powitania i zaproszenia na mównicę "naszej drogiej Ceri Vogue, opiekunki trybutów". Od lat to samo. Jedynym novum jest moje nazwisko na końcu listy triumfatorów.
  Nasza droga Ceri wchodzi na mównicę i tłumaczy, jaki to ogromny zaszczyt spotka tego, kto zostanie wylosowany. Osobiście nie uważam, żeby zabijanie ludzi (lub zostanie zabitym) ku uciesze Kapitolu było zaszczytem, ale co ja tam wiem… Stojący naprzeciw sceny brodaci mężczyźni w kraciastych koszulach i kobiety w patchworkowych spódnicach również nie wyglądają na przekonanych argumentacją Kapitolinki, ale co możemy zrobić? Spróbujemy zaprotestować - Strażnicy Pokoju pójdą w tłum i poleje się krew.
  - Przystąpmy do losowania! - woła radośnie Ceri. - Panie mają pierwszeństwo.
   Opiekunka podchodzi do kuli z nazwiskami dziewcząt, wyciąga karteczkę i wraca na mównicę.
  - Bohaterką dzisiejszego dnia zostaje… - Ceri prowokująco powoli wygładza papierek, a wszyscy obecni wstrzymują oddech.
  To nie Louise, nie Louise, nie Louise…
  - Marion Violetson!
  Schodzi ze mnie powietrze. Nigdy w życiu nie słyszałam o Marion Violetson. Lo jest bezpieczna na kolejny rok.
  - No chodź tu do nas, szczęściaro - woła opiekunka trybutów.
  Dziewczyna, którą poprowadzę na śmierć, wchodzi na scenę. Przyglądam jej się. Jest ubrana w zieloną sukienkę i takież balerinki, a ciemnobrązowe włosy związała w kok. Nie widzę jej twarzy, bo stoi tyłem do mnie.
- Teraz pora na panów! - woła Ceri. Drepcze do puli z nazwiskami chłopców, wkłada do niej dłoń i wyciąga jeden z losów. Wraca na mównicę.
  Nie Boris. Błagam, tylko nie on.
  - John Cramber!
  Nie Boris. Co za ulga…
  Zaraz, chwila, Cramber? Jeden z przydupasów Jacoba, którzy po jego śmierci uznali go za męczennika? Wygląda na to, że te Igrzyska będą trudniejsze niż sądziłam…
  Marion i John ściskają sobie dłonie i znów stają twarzami do publiczności. Rozlega się hymn Panem. Wstaję, pozostali mentorzy też.
  Kręci mi się w głowie. Pieśń państwowa huczy pod moją czaszką. Zauważam całkiem przeciętnie wyglądającą parę w wieku może czterdziestu lat, która mocno tuli się do siebie, i natychmiast uciekam ze wzrokiem. Nie spojrzę w oczy rodzicom Marion.
  Hymn się kończy. Trybuci w otoczeniu Strażników Pokoju wchodzą głównym wejściem do Pałacu Sprawiedliwości.
  Ludzie zaczynają się rozchodzić. Idą świętować, że to nie ich dzieci zginą. Jedynie rodziny i najbliżsi przyjaciele Marion i Johna kierują się w stronę Pałacu Sprawiedliwości.
  Patrzę w stronę Blighta w nadziei, że powie mi, co teraz.
  - Pomachaj na do widzenia tacie i reszcie i idziemy do pociągu.
  Kiwam głową. Przechodzę przez całą scenę aż do schodów. Charlie obdarza mnie powłóczystym spojrzeniem i gwiżdże głośno i przeciągle, a Marc i Brad (tak, miałam dość czasu, by nauczyć się, który jest który) wybuchają śmiechem. Dobrą zabawę przerywa im wściekły głos Eve:
  - Odczepcie się od Natashy albo pójdę tam i połamię wam gnaty!
  - A ja jej pomogę - dopowiada uprzejmie Blight, ostatecznie kończąc śmiechy-chichy. (Stinson, Allen i Lugo może i nie szanują Eve, ale Blighta się boją).
  Pożegnanie jest krótkie i zupełnie niedramatyczne.
  - Jedź, tylko wracaj szybko, bo będziemy się niepokoić. - Louise wyraża wspólną myśl.
  No tak. W tym roku będę tylko mentorką, o co tu się martwić?
  Tata, Boris i Madeleine zapewniają mnie, jak bardzo we mnie wierzą, że na pewno dam sobie radę i że mnie kochają. Ściskam wszystkich po kolei, całuję Borisa na pożegnanie i wracam do Eve i Blighta.
  Samochód burmistrza odwozi nas na dworzec, gdzie wsiadamy do pociągu. Gdy trybuci kwitną w drzwich, by kamery mogły ich ładnie pokazać, ja barykaduję się w łazience. Nie spojrzę w twarz Marion Violetson. Nie potrafię stawić czoła obowiązkom mentorki i raczej nie ma siły, która mogłaby mnie do tego zmusić. Będę siedzieć w tej łazience przez całą podróż do Kapitolu i jeszcze dłużej.
  Najchętniej przesiedziałabym w niej całe życie.
_______________
  Przepraszam, że tak długo nic nie było, ale licbaza jest chujowa. To znaczy ludzie są spoko… i nauczyciele w sumie też, ale chcą ode mnie za dużo naraz. Nie polecam, Toćka Grozdew.