czwartek, 24 grudnia 2015

Rozdział II ~ Najbiedniejsi

  Dla wszystkich czytelników z najlepszymi życzeniami bożonarodzeniowymi od Toćki Grozdew-Rickman i zespołu wydawniczego
***
  Chwała osobie, która położyła na szafce nocnej plik kartek, kilka ołówków, temperówkę i gumkę.
  Nie mogę spać, więc siedzę przy stole i rysuję jak wściekła. Spod mojego ołówka wychodzą straszliwie zdeformowane ludzkie twarze, co wcale nie poprawia mi nastroju.
  W końcu, nie mogąc znieść samej siebie i swoich rysunków, wychodzę z przedziału. Mam nadzieję, że jak kogoś znajdę i się do niego przyczepię, to dam radę wymiauczeć zimne kakao albo ciepłe mleko z masłem.
  Idę w kierunku wagonu jadalnego i już po kilku krokach wpadam na stewarda.
  - Cześć? - mówię ostrożnie. - Przyniesiesz mi mleko z masłem?
  - Jasne - kiwnął głową. - Czy życzy sobie panienka czegoś jeszcze?
  - Dwa białe kartony rozmiaru przeciętnego człowieka i w miarę wyraźne zdjęcia zeszłorocznych trybutów z Dwunastki - mówię szybko, bo właśnie wpadł mi do głowy kolejny "świetny" pomysł. - O ile to nie problem, oczywiście - dodaję po chwili.
  - Żaden problem. Niech panienka wraca do przedziału, za najpóźniej pięć minut wszystko dostarczymy.
  Uśmiecham się, mruczę jakieś podziękowanie i wracam do wagonu. Wszystkie rysunki zdeformowanych mord chowam do szafy, żeby nie psuły mi samopoczucia (jakbym właśnie wcale nie planowała sama go sobie zepsuć. Chyba jestem masochistką).
  Po chwili drzwi się otwierają. Steward stawia na stoliku parujący kubek, a jego kolega podaje mi dwa wielkie rulony papieru i dwa zdjęcia.
  - Dzięki wielkie - uśmiecham się i odkładam rulony na łóżko.
  Kiedy stewardzi wyjdą, pociągam duży łyk mleka, rozwijam jeden z rulonów na podłodze i zaczynam rysować mniej więcej naturalnej wielkości Vegę - trybutkę z Dwunastki. Drugi rulon czeka aż skończę i narysuję na nim Nathana.
  Nie mam pojęcia, czemu to robię. Może chcę poczuć się lepiej, a może chcę wykrzyczeć światu, że żyję.
  A może po prostu jestem chorą masochistką i lubię cierpieć wspominając swoje Igrzyska…
***
  Walenie w drzwi przerywa mi dopracowywanie szczegółów stopy Nathana.
  - Czego? - warczę pod adresem osoby po drugiej stronie drzwi.
  - Natasha, chodź na śniadanie!
  Ceri. Jakżeby inaczej.
  Zostawiam stopę chłopaka, wstaję i wychodzę. Wlokę się za moją opiekunką do wagonu jadalnego, w którym siedzą już Eve, Blight i Devona.
  - Natasha! - jęczy moja stylistka. - Tarzałaś się w tym?! - wskazuje na moje ubranie.
  - Trochę - odpowiadam blado.
  - I co ja mam z tobą zrobić, hę? - wyrzeka Devona. - Nie dość, że zmasakrowałaś sobie włosy, to jeszcze wygniotłaś ubranie! Miało posłużyć jeszcze w Dystrykcie Dwunastym, bo tam się nie opłaca nic lepszego pokazywać, ale najwyraźniej muszę wymyśleć coś innego!
  - Devi, nie dramatyzuj - Ceri głaszcze ją po plecach. - Napewno wymyślisz coś ślicznego. Masz jeszcze mnóstwo czasu do trzeciej.
  - Właśnie tu nie chciałam nic wymyślać! Myślałam, że szybko odbębnimy ten dystrykt i pojedziemy dalej. Tam chciałam się wykazać!
  - Skoro Dwunastka nikogo nie obchodzi, to może po prostu ją ominiemy i pojedziemy dalej? - sugeruję nieśmiało, ale przez przekrzykujące się Kapitolinki nikt nie zwraca na mnie uwagi.
  Dopiero huk rozbijającego się na podłodze u stóp Eve talerza przerywa dyskusję stylistki i opiekunki.
  - Może wreszcie usiądźmy i zjedzmy jak ludzie, a później będziecie płakać nad tym, w jakim gównie siedzicie? - mówi Eve lodowato i siada, a Blight, z brodą podpartą na pięści, wpatruje się w nią jak w obraz.
  Śniadanie mija we względnej ciszy; wszyscy są zbyt zajęci jedzeniem, żeby gadać. Po posiłku zostaję wysłana spowrotem "do swojego pokoju", żeby biedne kapitolińskie ofiary losu mogły wymyśleć, co ze mną zrobić, dzięki czemu mogę w spokoju dokończyć stopę i całą resztę Nathana.
  Około godziny czternastej zostaję wyprowadzona z pokoju i zaprowadzona na stracenie (to jest do wagonu, w którym siedzą Devona i ekipa).
  - Wspólnymi siłami doszliśmy do wniosku - zaczyna grobowym głosem Devona - że takie krzywo obcięte, sterczące włosy… dobrze wyrażają ciebie i dlatego tak je zostawimy.
  Wytrzeszczam na nią zdumione oczęta, ale po chwili uznaję, że skoro tak, to należy się cieszyć, i uśmiecham się szeroko.
  Devona wskazuje wiszącą na manekinie brązową sukienkę z wyglądającego na miękkie futerka i kozaki z podobnego materiału.
  - To jest twój strój do Dwunastki - kontynuuje ponuro moja stylistka. - Załóż go.
  Futerko faktycznie okazuje się mięciutkie i przyjemne w dotyku. Zdejmuję wymięte ubrania, w których "się tarzałam"; zakładam sukienkę i kozaczki. Ekipa szybko robi mi makijaż i czesze "krzywo obcięte, sterczące włosy", jak to określiła Devona.
  W międzyczasie Pamela nachyla się do mnie i szepcze:
  - Tak naprawdę to te "wspólne siły", o których mówiła Devona, to były takie wspólne, że kłóciła się z Eve dobre dziesięć minut aż w końcu odpuściła - zaczyna chichotać.
  Decyduję się zaryzykować i polubić Pamelę.
***
  Staję na progu pociągu. Wszędzie leży brudny, szary śnieg. Komitetu powitalnego brak, za to kilku Strażników Pokoju i samochód.
  Czując za plecami parę zwycięzców w postaci solidnego emocjonalnego wsparcia, wysiadam i idę w stronę samochodu. Jeden ze Strażników otwiera mi drzwi. Wsiadam. Eve, Blight i Ceri również wsiadają.
  Wysiadamy przed Pałacem Sprawiedliwości i wchodzimy tylnym wejściem. Czuję zapach przyrządzanej właśnie kolacji. Robi mi się odrobinę nieswojo na myśl, że my będziemy uroczyście żarli, a reszta tego dystryktu głoduje.
  Stajemy przed frontowym wejściem. Na zewnątrz graja hymn, ktoś przypina mi mikrofon, Ceri pierdoli o uśmiechu jak to zwykle ona i wpycha mi do ręki kartkę z przemówieniem, burmistrz zapowiada moje przybycie, rozlegają się oklaski, a drzwi otwierają ze skrzypieniem. Wychodzę z Pałacu i zatrzymuję się na szczycie schodów.
  U podnóża sceny stoją podesty dla rodzin zmarłych trybutów. Po stronie Nathana stoi chuda kobieta międląca w dłoniach rąbek krótkiej, podartej spódnicy, a po stronie Vegi - ściskająca się za ręce para w wieku może czterdziestu lat i wychudzony chłopiec, na oko dziesięcioletni.
  Odwracam wzrok. Nie mogę na nich patrzeć. Boję się myśleć, że to dopiero początek, a później będzie jeszcze trudniej: rodzina Lou, której nie umiałam uratować, rodziny Zawodowców, których zabiłam. Ogromnym wysiłkiem silnej woli zwalczam chcęć natychmiastowej ucieczki.
  Burmistrz wygłasza przemówienie na moją cześć, jakaś mała i dobrze odżywiona dziewczynka podaje mi wielki bukiet kwiatów. Odczytuję przemówienie. (Jest tak kapitolińskie i naładowane patosem, że chce mi się rzygać). Burmistrz wręcza mi wielką pamiątkową tabliczkę.
  Jeśli chcę zrealizować swój plan, muszę to zrobić teraz. Chrząkam znacząco pod adresem Blighta.
  Mentor podchodzi do mnie. W dłoniach trzyma owe nieszczęsne rulony z rysunkami. Oddaję mu do przechowania tabliczkę i bukiet, a on podaje mi rysunki. Burmistrz nie bardzo wie, co powiedzieć.
  Chrząkam i uśmiecham się. Biorę głęboki oddech i mówię:
  - Chciałabym przekazać panu portrety Vegi Minerson i Nathana Rogersa - na szczęście zdążyłam zapytać Ceri o ich nazwiska - jako mój hołd dla nich - podaję mu rulony.
  - Ach tak… Bardzo pani dziękuję, panno Moore - przejmuje rulony i ściska moją dłoń.
  Zgromadzeni na placu ludzie o ponurych twarzach znowu klaszczą, a ja zastanawiam się, co, do cholery, burmistrz zrobi z moimi bohomazami. Blight ruchem głowy wskazuje drzwi, przez które wyszłam z Pałacu. Kiwam głową i wchodzimy do środka.
  Opieram się ciężko o odrzwia. Nie mogę pozwolić sobie na wyrzuty sumienia tylko dlatego, że to ja przeżyłam.
  Weź się w garść, Natasha! Gdyby nie to, że wygrałaś, jakiś Zawodowiec jeździłby teraz od dystryktu do dystryktu i nawet spojrzeniem nie zaszczycił twojego ojca stojącego na podobnym podeście!
  Zdecydowanie bardziej niż to wewnętrzne darcie się na siebie, pomaga mi scenka rodzajowa wykonaniu moich mentorów.
  Blight odkłada tabliczkę, wykonuje głęboki, iście kapitoliński, ukłon i klęka przed Eve na jedno kolano.
  - Pani - mówi - przyjmij te kwiaty jako prezent od swego sługi.
  Eve uśmiecha się, przyjmuje kwiaty i przytula Blighta. Całują się.
  Zamiast, zgodnie z własnymi oczekiwaniami, wygłosić jakiś złośliwy komentarz albo przynajmniej donośnie "Bleee!", przyglądam im się z uśmiechem i myślę o Borisie, który został w Siódemce.
  Blight bierze Eve na ręce i kiwa na mnie głową.
  - Do kolacji zostało jeszcze trochę czasu. Wracajmy do pociągu.
  - Czy na kolację dostanę kolejne ubranie? - pytam.
  - Nie tu - odpowiada mentor. - Wszędzie indziej tak, ale Dwunastkę wszyscy mają gdzieś.
  - A nie powinno to być coś lżejszego? - wskazuję gestem gruby materiał, z jakiego jest wykonana sukienka.
  - Dziecko, ich nie stać nawet na porządnego zwycięzcę - odpowiada Eve. - Nie wydaje mi się, żeby w takim wypadku było ich stać na ogrzanie sali. Obstawiałabym zimno, szczury i paskudne jedzenie, tak jak ostatnio - tu mruga porozumiewawczo do Blighta.
  - Nie przesadzaj, tak źle znowu nie było.
  - Przecież nie zaprzeczysz, że w pociągu rzygałeś jak kot po tym ich żarciu, a ja prawie spadłam ze schodów, bo przebiegł mi przed nogami jakiś szczur. I nie sądzę, żeby to było zwierzątko domowe burmistrza.
  Blight parska śmiechem.
  - Nie zaprzeczę, ale moglibyśmy okazać odrobinę szacunku. Ostatecznie to, czym nas nakarmią, to więcej niż ci biedacy jedzą przez tydzień.
  - Tak, wiem - mruczy Eve. - Przy ich wersji Polany, ta nasza wygląda jak dzielnica rządowa Kapitolu. Ale to żarcie i tak jest paskudne!
  - Nie będę się z tobą kłócił.
  - Ale właśnie to robisz.
  - Wobec tego będę milczał!
  - Ciekawe, jak długo wytrzymasz, dziecko - chichocze Eve i układa się wygodniej w ramionach Blighta.
  - To, że jestem od ciebie osiemnaście lat młodszy, nie znaczy, że możesz nazywać mnie "dzieckiem"!
  Eve zaczyna śmiać się tak głośno, że słychać ją w całym Pałacu Sprawiedliwości.
  ***
  Kolacja jest mniej więcej tak tragiczna, jak to wynikało z opisu Eve. Na szczęście dzięki sukience od Devony przynajmniej nie marznę. Szczurów żadnych nie widziałam, ale za to jedzenie faktycznie jest obrzydliwe.
  Staram się mało jeść i przełykać w miarę możliwości od razu. Dużo popijam i kontempluję Eve i Blighta. (Od początku tourneé mój stosunek do ich związku zmienił się diametralnie: od "Bleeee!" do "To jedyne na czym mogę się skupić, żeby nie myśleć o tym, jak bardzo mam przesrane").
  Kolacja powoli się kończy. Wracamy do pociągu, a ja proszę stewarda o dwa kolejne rulony papieru i zdjęcia trybutów z Jedenastki.
  Chyba naprawdę jestem masochistką…
__________
  Rozdział okupiony krwią i ofiarą (babcia na mnie nawrzeszczała, że jestem uzależniona od telefonu, nie pomagam mamie i opierdalam się). 

   I jeszcze raz: WESOŁYCH ŚWIĄT WSZYSTKIM!!!