wtorek, 23 grudnia 2014

Rozdział IX ~ Trening cz. 2

  Biegnę w kierunku Lou, dziewczynki z Trójki, której olbrzymia dziewczyna z Czwórki właśnie wypruwa flaki i wiem, ze nie zdążę. Elaine odwraca się, puszcza bezładne ciało Lou i strzela do mnie z łuku. Ból przeszywa mnie na wskroś. Wołam Eve Taylor, Blighta, mamę, tatę, Borisa, Lo i lekarzy na pomoc, ale nikt nie przychodzi. Leżę i wykrwawiam się. Wokół mnie tańczą Zawodowcy i Jacob.
  Budzę się z wrzaskiem. To tylko sen, spokojnie, Natasha. To tylko debilny sen. Siadam na łóżku i staram się ustabilizować oddech.
  Nagle drzwi rozsuwają się i wchodzi Awoksa. Pewnie zaalarmowały ja moje krzyki.
  Już otwieram usta, żeby zapytać, czy jej nie obudziłam, ale przypominam sobie, że kiedyś słyszałam, że do Awoksów można się zwracać tylko wydając im polecenia. Nie chce, żeby miała przez mnie kłopoty, wiec mówię:
  - Zapal światło - tryb rozkazujący, dobrze. Na razie nie zabije za tę rozmowę ani mnie, ani jej.
  Kiwa głową i wciska jakiś przycisk na ścianie. Momentalnie robi się jasno.
  - Przynieś mi ołówek i dużo kartek papieru. I powiedz, która godzina, znaczy pokaż - też tryb rozkazujący. Strasznie mi żal tej kobiety, która nie może mówić i słyszy od innych tylko polecenia, ale jakikolwiek przejaw życzliwości mógłby sprawić, że ją ukarzą.
  Kiwa głową na znak zrozumienia i pokazuje pięć palców. Piata rano. Dziś raczej nie zasnę.
  Awoksa wychodzi. Wraca po kilku minutach z plikiem kartek w jednym ręku i garścią ołówków w drugim. Kładzie to bogactwo na stole obok mojego łóżka i odwraca się w kierunku drzwi.
  - Czekaj! - wołam. - Usiądź - wskazuje krzesło - i nie ruszaj głową.
  Wygląda na zdziwioną, ale posłusznie siada. Wskazuje na mnie, potem na siebie i przesuwa palcem prawej dłoni po wnętrzu lewej.
  - Tak  potwierdzam. - Chcę cię narysować - w chwili, gdy to mówię, już wiem, co zrobiłam źle. To nie było polecenie. Rzeczywiście, Natasha idiotka.
  Przesuwam stolik, kładę na nim kartkę i przyglądam się Awoksie. Jest starsza niż mi się na początku wydawało. Wygląda na jakieś 60 lat. Ma ciemne włosy i oczy, dziwne ślady na kościach policzkowych. Biorę ołówek i zaczynam szkicować.
  Muszę przyznać, ze straciłam poczucie czasu. Kiedy Ceri przychodzi, żeby mnie obudzić, właśnie dopracowuję ostatnie szczegóły dziwnych blizn na twarzy Awoksy, która nagle zrywa się i zaczyna nerwowo machać rekami jakby chciała mi coś na migi przekazać. Prawie niezauważalnie kiwam głową. Będę cie bronić, to przecież moja wina, bo ja kazałam ci tu zostać. Damy radę.
  Ceri nadal tłucze o moje drzwi jak Strażnik Pokoju w dzwonek zapowiadający przerwę i krzyczy jak kierownik zmiany w lesie. 
  - Nie sraj ogniem, Ceri Vogue, idę!!! - wrzeszczę i zaraz dodaje delikatniej, udając kapitoliński akcent - Muszę się modnie ubrać! - to skutkuje, bo krzyki Ceri i walenie do drzwi ustają. Ciekawe, czy ta kobieta naprawdę nie zna pojęcia "sarkazm"?
   Szybko zakładam spodnie, bluzę i buty z dnia wczorajszego, biorę portret Awoksy i idę do jadalni. Tamże są już Ceri, Eve i Blight, czekają na Jacoba, który jeszcze musi się przygotować. Co on tam robi? Przecież się nie maluje... chyba.
  Kładę portret Awoksy obok na stole i siadam. Eve bierze kartkę i przygląda się jej. Ręce zaczynają jej drżeć, mój rysunek upada na podłogę, Eve blednie.
  - Coś ci się stało? - pyta Ceri.
  - Znam ją - szepcze Eve.
  - Co? - dziwi się Kapitolinka. - Skąd mogłabyś znać tę Awoksę, Evy? Nie mów bzdur!
  - Zaraz uderzę ją bardzo mocno w twarz - mówię lodowato przechodząc wokół stołu i opierając głowę na ramieniu mentorki.
  - Zrobiła coś źle? - pyta Ceri. - Nie martw się, ukarzą ją.
  Miałam na myśli nie Awoksę, tylko pewną irytującą opiekunkę trybutów, ty kapitolińska kreaturo, myślę, ale nic nie mówię.
  - Pewnie myślisz o Nelly Bow - mówi nagle Blight. - Faktycznie podobna - zagląda Eve przez ramię.
  Nie znam żadnej Nelly Bow, ale Eve najwyraźniej zna, bo kiwa głową. Wtedy z łaski swojej przybywa Jacob i śniadanie może się rozpocząć.
  Kończy się ono, o dziwo, bez złośliwych uwag Jacoba i irytujących uwag Ceri. Gdy już się skończy mamy chwilę czasu na ostatnie osobiste przygotowania do drugiego dnia treningu. Wszyscy wychodzą, zostajemy tylko ja i Eve.
  - Ja ją znam. Znaczy może nie znam, ale widziałam w telewizji - szepcze Eve. - Miała na imię Liuta, była stylistką Siódemki. Była stylistką mojej mentorki, Tessy. Były kumpelkami. Tessa po zwycięstwie projektowała ubrania. Ona i Liuta często dzwoniły do siebie, żeby o tych ubraniach rozmawiać i pewnego dnia Liuta zniknęła. Nie odbierała, a na Igrzyskach zamiast Liuty pojawiła się Devona i tak zostaliśmy drzewami.
  - Skąd to wiesz? Bo chyba o reszcie nie mówili w telewizji?
  - Tessa mi opowiadała. Boże, ona w najczarniejszych snach nie sądziła, że Liuta została Awoksą! Zabiła się kilkanaście lat temu, do końca życia martwiła się o Liutę...
***
  Na trening przychodzę z opóźnieniem, bo musiałam doprowadzić rozhisteryzowaną Eve do stanu używalności. Dzisiejszy dzień ma być poświęcony broni, więc zaczynam od toporów.
  Wysłuchuję wykładu trenerki, biorę siekierę do ręki (waży mniej niż normalna siekiera i ma większe ostrze) i celuję w ścianę tuż przy uchu sylwetki. Niestety większe ostrze i mniejsza waga broni działają na moją niekorzyść do tego stopnia, że trafiam w głowę, no żesz kurwa mać... Rozglądam się, kto widział mój wyczyn i mam nadzieję, że niewiele osób. Jedyną zainteresowaną okazuje się mała Lou z Trójki, która czeka w kolejce do stoiska z nożami.
  - Dobrze! Zrób to jeszcze raz - mówi trenerka.
  Biorę drugą siekierę i koncentruję się na szparze między ręką, a brzuchem sylwetki. Raz, dwa i rzut. Ściana trafiona-zatopiona, trenerka zawiedziona.
  - Milimetry od brzucha - mówi tonem, który ma dodać mi otuchy. - Spróbuj jeszcze raz. Uda się.
  Teraz moim celem jest przestrzeń między ramieniem a uchem sylwetki. I ten cel też trafiam. Zawodowcy zaczynają śmiać się i pokazywać na mnie.
  Dalej, mówię sobie, dalej, Tasha, dasz radę. Rzucisz jeszcze dwa razy i idziesz stąd w cholerę.
  Trenerka przewraca oczami i podaje mi następny topór mrucząc coś o tegorocznych pierdołach.
  - Spróbuj od dołu - pokazuje sposób rzutu - i celuj w brzuch. To duży i wygodny cel. 
  Mrużę oczy i celuję w ścianę, pomiędzy nogami sylwetki. Biorę zamach i rzucam. I znów idealne trafienie!
  - Co się cieszysz? - prycha trenerka. - Z kim ja muszę pracować... Idź przećwiczyć coś innego, może ci lepiej pójdzie.
  Ścieram uśmiech z twarzy i idę w kierunku noży. Staję za jakimś chłopakiem, chyba z Szóstki, i czekam na swoją kolej.
  - Chcesz zawrzeć ze mną sojusz? - słyszę delikatny, cichy głos.
  Odwracam się i widzę Lou.
  - Yyyyyyyyy... - zaczynam bardzo elokwentnie. - Dlaczego chcesz zawrzeć sojusz akurat ze mną?
  - Ufam ci. Jesteś taką osobą. Widziałam ciebie i tego chłopaka, który odprowadzał cię na Dożynkach. Widziałam twój odjazd. Wyglądasz na osobę, której można zaufać.
  Przypominam sobie mgliście mentorkę Trójki, drobną, ciemnowłosą trzydziestoparolatkę o krótkim imieniu na "C", która - kiedy usłyszała nazwisko Lou - dostała niemal ataku histerii.
  Ten sojusz to niegłupi pomysł, w końcu w życiu nie uwierzę, że mała trzynastolatka mogłaby zabić mnie w czasie snu, ale... Gdybyśmy zostały na arenie we dwie, czy ja dałabym radę ją zabić? Mocno nie sądzę.
  - Przykro mi, Lou, ale nie. Ja działam w pojedynkę.
  Patrzy na mnie zdziwiona i chyba lekko zawiedziona.
  - Nie gram w kapelach - dodaję - jestem solistą.
  Lou kiwa głową i odchodzi. W sumie, mogłabym zawrzeć ten sojusz, bo jeśli los się na mnie uwziął, to i tak zostaniemy same na arenie, a jeśli nie, to...
  - Obudź się, Siódemko! - słyszę głos trenera od noży.
  - Tak jest, już! Przepraszam za swoje karygodne przyśnięcie na stojąco!
  Trener uśmiecha się.
  - Dobrze już, dobrze. Stań tu i popatrz na mnie. Bierzesz nóż w rękę i rzucasz. O tak - prezentuje. - Teraz ty.
  Staję we wskazanym miejscu, biorę nóż i rzucam.
  - Nieźle - trafienie w sam środek głowy to dla niego "nieźle"? - tylko luźniej nadgarstek. Jakbyś grała na gitarze.
  Kiwam głową i próbuję drugi raz. Wszystko cacy, pomijając, że w życiu nie grałam na gitarze i raczej nie będę miała okazji.
  Drugi rzut trafia w brzuch. Zanim zdążę zastanowić się, czy to też tylko "nieźle", trener potwierdza moje niedoszłe przypuszczenia.
  Rzucam jak wściekła i w końcu otrzymuję nagrodę w postaci szerokiego uśmiechu i stwierdzenia: "No, TO było dobre!".
  Zanim zadam sobie pytanie: "no dobra, co teraz?", otrzymuję odpowiedź. Obiad.
  Po obiedzie, na którym, na chwałę bożą, nie pojawiła się Ceri, wracam na trening. Próbuję ćwiczyć walkę na miecze, ale rezygnuję po tym, jak trenerka wytrąca mi broń z rąk chyba po raz  dziesiąty. Teraz może pałki... Również nie wykazuję się specjalnie (jeśli uważacie dwunastokrotną przegraną za sukces, to zwracam honor). Z łuku rezygnuję po pierwszym strzale (moja strzała mija o milimetry głowę jakiegoś trenera i wbija się w ścianę), choć trener od łuku pociesza mnie, że też tak zaczynał. Proca? Zapomnijcie! Kamień prawie że trafia w dziewczynę z Ósemki, Tinę. Trenerka pociesza, że jest dobrze, bo mogłam zranić Tinę i pójść do więzienia.
  Po tym niewątpliwie wyczerpującym dniu kolacja z mentorami, Jacobem i Ceri jest niemal relaksem. Opiekunka próbuje wyciągnąć od nas, jak jej "kochanym trybutom" minął "drugi wspaniały dzień szkolenia", ale Jacob jest zbyt zajęty jedzeniem, a ja odpowiadam monosylabami.
  Gdy kolacja się kończy Eve każe nam wszystkim iść spać. Liczyłam na więcej szczegółów związanych z Liutą albo przynajmniej chwilę rozmowy po tym jak nagle i niespodziewanie otworzyła się przede mną rano, a dostałam chłodne polecenie w stylu "idź do swojego pokoju", no ale trudno.
  Biorę szybki prysznic, zakładam koszulę nocną i zwijam się w łóżku w kłębek starając się stłumić głęboki ból w brzuchu spowodowany jutrzejszą oceną indywidualną i wywiadami.
                           
  Rozdział z najlepszymi życzeniami bożonarodzeniowymi od Tochki Grozdew i zespołu wydawniczego

piątek, 28 listopada 2014

Rozdział VIII ~ Trening cz. 1

Dla Psychopatycznej Polki. To dzięki niej ten rozdział powstał  teraz, nie, na przykład, za miesiąc.
***
  Patrz, ale nie daj się zobaczyć.
  Tak powiedziała kiedyś jakaś zwyciężczyni, zdaje się z Trójki. Od teraz  to moje motto.
  Patrz na innych trybutów, ale niech oni ciebie nie widzą.
  Oooooooooo matko! Jaki sens mają takie frazy i powtarzanie ich, kiedy najchętniej odwróciłabym się i uciekła do zamykającej się windy, złapała Eve za rękę i prosiła, żeby nie zostawiała mnie tutaj.
  Chętnie zrobiłabym to, ale nie mogę. Muszę zacisnąć zęby i ogarnąć dupę. Wziąć głęboki oddech i iść dalej.
  Dalej, dalej, dalej! Tasha, dasz radę. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. No, mądra dziewczyna. Teraz stań, świetnie. A teraz poczekamy.
  Zwalczam ostatnią chęć ucieczki. Przypominam sobie małą, skuloną pod krzakiem dziewczynkę, płaczącą z głodu w moim Dystrykcie. Paczki z żywnością. Przez rok. Muszę wygrać. Nawet nie dla siebie. Dla mojego taty i dla Lo, Mad i dla Borisa i jego rodziny i dla tej małej spod krzaka, dla wszystkich głodnych w Siódemce.
  Po podjęciu tej najbardziej męskiej (jak na razie) decyzji w życiu biorę oddech i rozglądam się wokół. A wokół zgromadzili się wszyscy trybuci. Staram się znaleźć jakieś charakterystyczne osoby (poza Jacobem, oczywiście).
  Widzę wielką dziewczynę z Czwórki i resztę zawodowców, parę z Jedenastki, tą małą z Trójki... i z charakterystycznych osób to chyba wszyscy.
  Pojawia się wysoka i atletycznie zbudowana kobieta. Wygląda normalnie, jak na Kapitolinkę. Przedstawia się jako Atala, sprawdza listę i zaczyna opisywać zasady szkolenia i to, co możemy spotkać na arenie.
  Staram się słuchać, co mówi, bo w sumie może mi się to przydać, ale Jacob wdał się w dyskusję z jakimś chłopakiem i przez ich głupią kłótnię ucieka mi połowa sensu w słowach Atali.
  Słyszę coś mniej-więcej takiego: "Nie tylko posługiwanie bronią przyda się...", "...bo ciebie akurat chcę mieć w sojuszu...", "... około 80% z was zginie, bo...", "... zeszmaciła cię ta mała z twojego dystryktu, a biorąc pod uwagę, że tyle osób jej przyklasnęło, to...", "...dzikie zwierzęta, głód, brak wody, infekcje..." i tak dalej.
  Tłumię żądzę mordu i przechodzę trochę do przodu. Tu już w spokoju słucham do końca wykładu Atali. 
  Kiedy skończy ona już mówić mruczę przekleństwa pod adresem Jacoba Hunta i zastanawiam się, od czego zacząć. Stoję tak, jak jakieś drzewo na Paradzie i staram się zebrać do kupy swoją wiedzę.
  Siekiera, nóż, chodzenie po drzewach, pływanie... I to by było na tyle (śpiewanie i rysowanie na arenie mi się raczej nie przyda).
  W końcu decyduję się dzień dzisiejszy poświęcić sztuce przetrwania, a jutrzejszy broni. Tylko od czego zacząć?
  No dobra, zacznijmy od węzłów. Trener uśmiecha się i pokazuje mi prosty i skuteczny węzeł, dzięki któremu ofiara zawisa za nogę głową w dół. Wyobrażam sobie Jacoba wiszącego w ten sposób i mój humor ulega radykalnej poprawie.
  Ćwiczę przez godzinę, aż mam zdarte palce i węzeł opanowany do perfekcji. Podnoszę wzrok i widzę, że trener uśmiecha się z uznaniem. Nagle za jego plecami widzę dziwne zjawisko, a mianowicie Jacoba próbującego rzucić siekierą. Trener od węzłów też się odwraca i przez chwilę kontemplujemy ten pożałowania godny widok. Trenerka od siekiery ma minę w stylu: "Rozumiem, że można być ostatnią ofiarą, ale ty już naprawdę przeginasz". 
  Wtedy przypominam sobie, że, jeśli postąpię zgodnie z uwagami Eve, a mam taki zamiar, na mnie też będzie tak patrzyła. Cóż, zwycięstwo wymaga ofiary. Wiem, że będzie ona większa niż kilka krzywych spojrzeń Kapitolinki, ale szkoda, że nie wiedziałam, jak wielka... 
  Zresztą nieważne. Bronią zajmiemy się jutro, Natasho. Teraz zajmijmy się tym, ile razy jaką roślinę można zjeść (bo założenie jest takie, że wszystkie są jadalne, ale niektóre tylko raz), choć to w zasadzie formalność. Jestem z Siódemki. Rośliny nie mają przede mną tajemnic.
  "Formalność z roślinami" kończy się po dwudziestu minutach. Trenerowi zabrakło pytań.
  Kieruję się w kierunku stanowiska z ogniskiem i na tym miłym zajęciu upływa mi czas do obiadu.
  Instruują nas, że teraz powinniśmy iść na swoje piętra, zjeść obiad i wrócić na trening. Zgodnie z poleceniem wjeżdżam na siódme piętro i siadam do stołu, przy którym siedzą Eve, Blight i Ceri.
  - Gdzie jest Jacob? - pyta Ceri.
  - Daleko, w Dolinie Tęczy, śpiewa hymn Panem tańcząc z językami Awoksów - odpowiadam jadowicie. - A jak skończy to przyjedzie i zaśpiewa piosenkę, którą śpiewała przed Drugim Ćwierćwieczem ta triumfatorka z Czwórki.
  - Anastasie North - mówi Eve. - "Lepsze jutro". Rozłożyła tą pioseneczką Kapitol, ale nie prezydenta Snowa.
  - Anastasie Niks Coral North na 49. Głodowych Igrzyskach śpiewała swojemu umierającemu partnerowi z Dystryktu, Hanse'owi Vessowi, piosenkę pod tytułem "Lepsze jutro" - oświadczyła Ceri, jakby Eve nie wyjaśniła nam wszystkiego. -  Było to drastyczne złamanie prawa, ale nikt jej nie ukarał... Znaczy, oczywiście, prezydent miał w tym jakiś cel, tak mi się powiedziało.
  - Ta kobieta, która utonęła podczas połowu to był przypadek. Zupełny - oświadczyła Eve Taylor dobitnie, choć w sposób, który wskazywał, że uważa dokładnie na odwrót.
  Winda otworzyła się i pojawił się Jacob. Wyglądał na wściekłego.
  - Jeszcze raz, suko, zostawisz mnie na dole, to cię poszatkuję!!! - ryknął.
  - Burdy z innymi trybutami przed wejściem na arenę to przestępstwo, a Natasha nie jest twoją mamką, żeby cię prowadzić za rączkę i czekać na ciebie ze wszystkim - poucza go zimno Eve.
  - Właśnie! - piszczę przysuwając się do Eve. - Nie ma takiego prawa, które mówi, że mam na ciebie czekać! - o tym drobnym szczególe, że zamknęłam Jacobowi windę przed nosem, Eve Taylor nigdy się nie dowie.
  Na stół wjeżdżają pierwsze potrawy i reszta posiłku jest już nieciekawa. Jedyne słowa jakie padają, to pełne zdumienia pytanie zadane przez Blighta na widok jakiegoś mięcha: "Co to jest?".
  Po obiedzie znów zjeżdżamy i trening trwa do kolacji. Nic specjalnego się na nim nie dzieje: uczę się robić haczyki na ryby (co mi wybitnie nie idzie), później próbuję malować sobie na skórze jakiś kamuflaż (ale o ile dobrze posługuję się ołówkiem, o tyle źle posługuję się pędzlem i farbami), jeszcze później uczę się, jak nie tracić ciepła (czyli rzecz o liściach, śpiworach, i tak dalej), a jeszcze jeszcze później kończy się trening.
  Nawet nie jem kolacji, tylko mijam stół, warczę na Jacoba, mówię Eve, że nie jestem głodna, co jest wierutną bzdurą, wpadam do pokoju, padam na łóżko w ubraniu i natychmiast zasypiam.

niedziela, 19 października 2014

Rozdział VII ~ Taktyka

  Blight pomaga mi i Jacobowi zejść z rydwanu. Podchodzimy do Eve Taylor.
  - No, to było niezłe - mówi mentorka i krzywi się.
  - Niezłe??? - prawie wrzeszczę. - Przerobienie nas na sztywne drzewa jest twoim zdaniem niezłe?
  - Porównaj się z tymi biedakami z Dwunastki.
  - Masz rację. Nasz strój był cudowny, a teraz do cholery pomóż mi go zdjąć!!!
  - Może nie tu, co?
  - Masz rację, Eve.
  Wleczemy się do windy i wjeżdżamy na siódme piętro (Eve mówi, że każdy dystrykt ma jedno piętro do dyspozycji. Jedynka pierwsze, Dwójka - drugie, Trójka - trzecie, i tak dalej). Gdy wreszcie znajdujemy się w naszych apartamentach chcę tylko położyć się i spać, ale muszę jeszcze zdjąć ten idiotyczny twór Kapitolinki szerzej znany jako suknia z Parady.
  Eve i Blight pomagają mi jak mogą, żeby Ceremonia Zakończenia Otwarcia Igrzysk nie zakończyła się tragedią, ale i tak moje ręce i boki protestują przeciw takiemu traktowaniu.
  Pocieram boki, zdejmuję buty i w niemej furii rzucam nimi w stojącą sztywno sukienkę. Nagle, tknięta złym przeczuciem, podchodzę do Eve i pytam:
  - A ci z dołu? - obawiam się, ze spokojnym obywatelom Dystryktu Szóstego może nie spodobać się to, że mieszkający nad nimi obywatele Dystryktu Siódmego rzucają pniami po swoim apartamencie.
  - Czy ty w życiu byłaś w Kapitolu? - pyta Eve trochę bełkotliwie. - Mógłby tu tańczyć oddział pijanych Strażników Pokoju w pełnym opo... wypo... ryn...
  - Oporządzeniu, wyposażeniu, rynsztunku - nagle pojawia się Blight. - Eve jest w tej chwili trochę niedysponowana.
  - A oni nic by nie słyszeli. Nie słyszeliby! Tu można by było urządzić orgię!!! Strażnicy Pokoju kochaliby zmiechy!!! - wrzeszczy Eve.
  - Mówi się "kochaliby się ze zmiechami" - poprawia ją Blight. - A teraz chodź. Dajmy naszym trybutom się przespać zanim pójdą na trening.
  - Przespać z kim??? Nie, zaraz, wiem! Z oddziałem pijanych Strażników Pokoju kochających zmiechy!!! - woła Eve.
  - Tak, malutka. Pijani Strażnicy i zmiechy - Blight bierze Eve za łokieć i delikatnie acz stanowczo wyprowadza ją z pokoju.
  Nie wnikam, co robi teraz Jacob. Po prostu zwijam się w kłębek na wielkim łóżku i momentalnie zasypiam.
***
  - Natasha, wstawaj! Dziś kolejny cudny dzień!!! - nie ma to jak budzik w postaci Ceri Vogue.
  - Zajebisty - prycham nakrywając głowę kołdrą. - A byłby jeszcze lepszy gdyby nie budziła mnie pieprzona Kapitolinka. Albo gdybym mogła jeszcze pospać.
  - Natasha, wstawaj albo tam pójdę! - piszczy Ceri zza drzwi.
  Ta groźba działa na mnie twórczo i już po chwili podchodzę do drzwi ubrana w szare spodnie, równie szarą bluzkę i wygodne, wiązane buty za kostkę.
  Otwieram je ostrożnie i widzę Ceri.
  - Natasha, uważaj na swoje zachowanie i to, jak się wyrażasz albo...
  Mruczę, żeby się goniła i wychodzę z pokoju. W jadalni siedzą Eve, Blight i Jacob. Ci ostatni dyskutują żywo, a Eve opiera czoło na ręku i mruczy pod nosem.
  - Dobra - mówię i siadam. - Skoro wcześniej nie było okazji, może udzielicie nam jakiś rad?
  - Nie dodawajcie szampana do kapitolińskich drinków - mówi Eve.
  - Nie miejcie jej tego za złe. Wczoraj trochę się upiła. Wpadł do nas Remigius z Dziewiątki - wyjaśnia Blight. - A teraz bez jaj. Musicie znaleźć wodę, bo bez niej długo nie pociągniecie...
  - Ja też - wtrąca Eve.
  Blight podaje jej szklankę wody, a na stół wjeżdża śniadanie. Dwie kobiety ubrane na biało podają nam talerze i jedzenie.
  - Dobra. Kontynuujmy. Postarajcie się nie brać udziału w walce przy rogu. Bierzcie broń i spieprzacie stamtąd. Mogą też być jakieś plecaki, pod warunkiem, że będą blisko.
  - Kiepsko byłoby oddać życie za różowy plecak, jak to zrobiła ta dziwka Judith - prycha mentorka.
  - Jaka dziwka? - podchwytuję natychmiast.
  - Judith Monsow. Pierwsza dziewczyna, której mentorowałam - wyjaśnia. - Wygrałam jako piętnastolatka, rok później byłam mentorką. Jako szesnastka. Judith miała osiemnaście lat. Cały czas zachowywała się, jakby to była moja wina, że ją wylosowali. W ogóle  mnie nie słuchała. To podłe, ale cieszyłam się, kiedy zginęła w rzezi. Była pierwszym trupem. - Eve wygląda na rozmarzoną. 
  - Jasne. Żadnych plecaków nie leżących w granicach naszych możliwości - mówię.
  - Dobrze też jest przez gongiem rozejrzeć się i opracować możliwie sensowny plan zabrania broni i spadania w las. No chyba, że nie ma lasu - Blight mówi to tak spokojnie, jakby opisywał sposób działania nowej maszyny w tartaku.
  - Możesz powiedzieć nam coś o arenie? - pytam napychając sobie usta... no dobra, nie wiem co to jest, ale nieźle smakuje.
  - O arenie będzie coś można powiedzieć, jak zobaczycie swoje ubrania - wyjaśnia Blight. - Nie dadzą wam koszulek na ramiączka, jeśli będą was chcieli wysłać w jakiś lodowy i ogólnie kurewsko zimny teren. Ludzie nie lubią, jak trybuci zamarzają na śmierć.
  - A co ludzie lubią? - pytam z głupia frant.
  - Krew. Ludzie lubią trybutów mordujących się na wzajem - wyjaśnia mentor z takim błyskiem w oku, że zaczynam się serio bać.
  - Ko h hojuszami? - pyta Jacob z ustami pełnymi jakiejś zupy.
  Dziwi mnie, że dopiero teraz się odezwał i że jest to tylko pytanie o sojusze, a nie jakaś złośliwa uwaga.
  - Możesz zaproponować sojusz zawodowcom - mówi Eve i uśmiecha się uprzejmie. - Skoro naprawdę tak świetnie walczysz wręcz i posługujesz się trójzębem, udkami z kurczaka, siekierą, nożem i czym tam jeszcze, to na pewno wezmą cie do sojuszu.
  Jacoba zatyka, Blight wybucha histerycznym śmiechem, a ja posyłam Eve spojrzenie pełne wdzięczności. Najwyraźniej ona też nie polubiła Jacoba. Cóż. Nie dziwi mnie to.
  - Super. Podsumujmy to teraz. Przed gongiem rozejrzeć się i opracować plan. Zabrać broń. Znaleźć wodę. Wygrać. Nie mieszać drinków i szampana - mówię.
  Eve patrzy na mnie z uznaniem, a Blight wyciera brodę z jedzenia, którym opluł się po złośliwej uwadze mentorki.
  - No mniej więcej o to chodzi - mówi Eve. - Naprawdę mądra dziewczyna. Prawda? - trąca Blighta łokciem.
  - Tak, a co?
  - Idiota.
  - Ej! - staram się nie dopuścić do kłótni między mentorami. - Jak mamy zachowywać się na treningu? Jaką taktykę obieramy? Szpanujemy siłą czy może udajemy słabeuszy.
  - Idę do łazienki - mówi Jacob i wychodzi.
  Gdy tylko znika za drzwiami Eve nachyla się do mnie i szepcze:
  - Rzucaj siekierą, ale celuj w ściany, nie w sylwetki. I potrenujesz, i oni nie ogarną, że to umiesz. Poćwicz inne rzeczy. Naucz się obsługiwać różne rodzaje broni. Zapoznaj się ze sztuką przetrwania. Na ocenie indywidualnej rzucaj siekierami, ale celnie. Niech zawodowcy kombinują, za co masz wysoki wynik.
  Kiwam głową. Eve nagle, bez żadnego powodu wybucha śmiechem.
  - Ja pierdolę, nigdy nie uda mi się tego kawału opowiedzieć i się nie roześmiać - woła głośno.
  - Nie rozumiem o czym ty mówisz - mówi Blight, a dyskretnie kopnięty pod stołem dodaje: przecież ten żart jest beznadziejny.
  Zauważam stojącego w drzwiach Jacoba i rozumiem, o co chodzi mentorce.
  - Zgadzam się z Blightem - mówię, biorąc pod uwagę to, że się nie śmiałam. - To było beznadziejne.
  - O czym gadacie? - pyta Jacob głęboko urażony tym, że robiliśmy cokolwiek gdy go nie było.
  - Eve opowiada suche żarty - wyjaśnia Blight.
  - Jakie?
  - Na czym stają najczęsciej mieszkańcy Piątki?
  - Na ziemi?
  - Nie, na pięcie.
  Eve wybucha śmiechem, a ja jestem pełna podziwu dla mojego mentora. Ostatecznie na poczekaniu wymyślić żart, nawet tak kiepski, nie jest przecież łatwo.
  Gdy Jacob siada, żre i przestaje gadać mam czas na zastanowienie się nad tym. Wrogowie. Na pewno będziemy na arenie wrogami. Moi mentorzy postawili na mnie, a to znaczy, że na mnie będą szły wszystkie prezenty i tak dalej. To dobrze. Moje szanse przetrwania wzrosły o całkiem spory procent.
  Śniadanie kończy się, Blight wstaje ciężko, pomaga wstać Eve i kiwa na nas ręką. Wstajemy od stołu i idziemy do windy. Zjeżdżamy na sam dół, drzwi windy otwierają się i wychodzimy. Eve popycha mnie lekko.
  - Idźcie - mówi. - W czasie przerwy na papu wpadnijcie do nas.
  Niech więc rozpocznie się trening...
                       
Oto kolejny rozdział. Mam nadzieję, że się podoba;-)
Czytasz=komentujesz. To naprawdę daje mi siłę do dalszego pisania

sobota, 30 sierpnia 2014

Rozdział VI ~ Parada trybutów

  Mieliście kiedyś wyrywane włosy z całego ciała? Nie? Więc nie wiecie, jak się teraz czuję! Skóra na całym ciele pulsuje boleśnie, a odgłos rwania rozlega się znowu, ale dość tego użalania się nad sobą. Powinnam opowiedzieć od początku...
***
  Ceri wprowadza nas (mnie i Jacoba) do tego drugiego budynku, który okazuje się Centrum Odnowy Biologicznej.
  Wpycha mnie do jednego pokoju, Jacoba do drugiego i mówi, że mamy czekać.
  Ja nie czekam długo. Chwilę po odejściu Ceri do pokoju, w którym przebywam docierają trzy dziwacznie ubrane osoby. To moja ekipa przygotowawcza.
  - Witaj, słoneczko! - mówi z kapitolińskim akcentem wysoka kobieta ze stojącymi włosami w kolorze (chyba) różowym. - Jestem Claudia Avila.
  Claudia jest ubrana w suknię koloru mieszanki fioletu i szarości, a na twarzy ma siatkę. Wiem, to brzmi idiotycznie, ale tak jest. Wygląda jakby ktoś nałożył jaj na twarz sieć rybacką, tylko czystszą. Przerabiam ją w myślach na Claudię Evilę.
  - Ja jestem Pamela Swift - ta druga z ekipy przygotowawczej kojarzy mi się znacznie lepiej. Ma na sobie delikatną seledynową sukienkę do kolan i zgniłozielone bolerko. Jej fryzura jest odrobinę dziwniejsza niż strój (seledynowo-czarne skręcone strąki i seledynowa grzywka), a usta umalowane na seledynowo, ale i tak wydaje mi się na razie w miarę normalna (jak na Kapitolinkę, oczywiście).
  - Zack Cade - trzecia osoba i jedyny mężczyzna w mojej ekipie ma na sobie kolorowy garnitur, pod szyją apaszkę tegoż koloru, a zamiast włosów ma na głowie błyszczącą, złotą galaretę.
  Jeśli miałabym oceniać, kto wzbudził moje największe zaufanie, wybrałabym tę w zieleni, Pamelę. Nie wiem dlaczego, może kolor zielony obudził wspomnienie domu? Idiotyzm.
***
  Ekipa przygotowawcza zdejmuje ze mnie kapitolińskie ubrania i bieliznę (tak, wszystko) i rozpoczyna depilację...
  - Aleś ty zarosła - mówi Claudia potrząsając włosami.
  - To nic, w porównaniu z tą sprzed dwóch lat - seledynowa Pamela kładzie jej  dłoń na ramieniu. - Już prawie skończyliśmy. Będzie tylko lepiej.
  Gdy ostatnia niepożądana kępka włosów zniknie z mojego ciała nadchodzi czas na kąpiele. Pierwsza usuwa ból po depilacji, ale następne wywołują jeszcze większy - druga dosłownie zeskrobuje ze mnie cały brud, a trzecia trzy warstwy naskórka. Później myją mi włosy i wcierają w nie jakąś odżywkę. Na koniec, po lamentach nad stanem moich obgryzionych paznokci, opiłowują je, wcierają jakąś odżywkę i wychodzą.
  Po prostu wychodzą. Zostawiają mnie na środku pomieszczenia nago. Super. Zapewne niedługo przyjdzie moja stylistka/mój stylista. Jeśli stylistka się nie zmieniła to będzie to wspomniana wcześniej Devona Cośtam, od ponad trzydziestu lat przebierająca trybutów za drzewa.
  Jakby na potwierdzenie moich słów drzwi otwierają się i wchodzi niewysoka, pulchna kobieta. Jest ona ubrana w długą do ziemi suknię z ciemnozielonej skóry, a jej włosy w tym samym kolorze wyglądają na owinięte wokół pomarańczowego wałka na czubku głowy. Jej skóra (no dobra, cera) jest bardzo blada, a oczy i usta w kolorze sukni.
  - Devona Attire - przedstawia się.
  - Natasha Moore.
  - Wiem - mówi wymijająco. - Chcesz zobaczyć swój strój na Ceremonię Otwarcia Igrzysk?
  Co za pytanie, bez względu na to, czy chcę, czy nie chcę (a nie chcę) i tak mi go pokaże.
  Devona klaszcze w dłonie. Do pomieszczenia wchodzi jakiś człowiek i stawia sukienkę obok mojej stylistki.
  Tak, stawia ją, bo sukienka owa jest na tyle sztywna, że sama stoi obok Devony. Moja stylistka unosi ów dziwny strój i pomaga mi go założyć (bez jej pomocy bym sobie nie poradziła. I to nie jest sarkazm). Stoję tak, jako ten pień (wiem, bardzo śmieszne), a Devona każe mi rozłożyć ręce i chyba czymś je owija. Potem przez dłuższy czas siłuje się z moimi włosami. W końcu podprowadza mnie do lustra (robię drobne kroki, bo sukienka jest jak metalowa rura, ale i tak na koniec wywijam orła) i chroni przed upadkiem.
  Na widok istoty w lustrze robi mi się niedobrze. Owa istota ma na sobie suknię. Długą do ziemi, pionowo marszczoną, jednakowo szeroką we wszystkich miejscach z wyjątkiem samego dołu,  gdzie się rozszerza i kończy czymś w rodzaju wstążek. Wokół jej rąk owinięte są boa z liści. Włosy tej osoby, zielone, z powplatanymi w nie liśćmi, sterczą do góry. Ta istota jest drzewem. Ja jestem drzewem.
   Ja jestem drzewem!
  Ciekawe, czego się spodziewałam? Zresztą, mogło być gorzej. Tata opowiadał, że któregoś roku trybuci z Siódemki zostali przebrani za topory.
  - Zupełnie zapomniałam! - ryknęło coś tuż nad moim uchem. Gdyby nie suknia podskoczyłabym z przerażenia, to pewne.
  Devona, która mnie tak przestraszyła stawia obok mnie parę butów. Zwykłych, czarnych, wiązanych butów bez obcasów. Ma rację, po co się wysilać jak i tak butów nie będzie widać?
  Stylistka podnosi moją suknię, przy okazji prawie odcinając mi ręce, i każe mi założyć buty. Zakładam je ostrożnie. Znikąd pojawia się jakiś człowiek i wiąże te buty. Devona opuszcza suknię, bierze mnie za rękę i prowadzi do obszernej windy.
  W windzie poza mną i Devoną jest jeszcze czterech ludzi. Dwóch to Kapitolińczycy, dwóch trybuci. Prawdopodobnie z Dwunastki, bo tylko styliści tego dystryktu mają do tego stopnia koszmarny gust.
  Moja suknia-pień w porównaniu z ich strojami (lub raczej ich brakiem) to nic. Vega i Nathan są nadzy, posypani tylko czarnym proszkiem.
  Zamykam oczy i mamroczę pod nosem modlitwę dziękczynną, że mam Devonę, nie któregoś z nich. Nie chcę myśleć, co by wymyślił.
***
  Podziemia Centrum Odnowy to gigantyczna stajnia. Kiedy doczłapałam, czy może dodrobiłam do rydwanu Siódemki dotarło do mnie, że nie wsiądę, choćbym chciała.
  Jacob już stoi, ubrany w taki sam kostium. To mnie trochę pociesza, nie jestem jedyną atrakcją na Ceremonii Pokazu Dziwolągów.
  Wodzę wzrokiem od Devony do stojących obok niej Eve i Blighta, starając się zwrócić ich uwagę na mój, nazwijmy to, kłopot z motoryką. W końcu litościwy Blight podchodzi, bierze mnie pod pachy i stawia w rydwanie.
  - Devona i Mank są naprawdę beznadziejni - mówi jakby chciał poprawić nam humor. Domyślam się, że Mank jest stylistą Jacoba.
  - Zróbcie furorę! - woła Eve i uśmiecha się.
  Dystrykt Szósty zbiera się do wyjazdu. Zaraz my. Uznaję, że nie muszę się trzymać rydwanu, bo to, co ma imitować korzenie, a co w pierwszej chwili wzięłam za wstążki, będzie dobrym stabilizatorem.
  Wyjeżdżamy. Przywołuję uśmiech na twarz. Słyszę ryk kapitolińskiego tłumu. Czuję na sobie blask reflektorów.
  Wyglądamy beznadziejnie, ale na pewno lepiej niż ci biedacy z Dwunastki. Na ekranach pojawiamy się równie często, jak inni. Nic nadzwyczajnego.
  Stajemy na placu, słuchamy przemówienia prezydenta Snowa, robimy jeszcze jedno okrążenie i wjeżdżamy do Ośrodka Szkoleniowego.

piątek, 29 sierpnia 2014

Rozdział V ~ Wrogowie

  Budzi mnie radosny pisk Ceri:
  - Wstawaj, Natasha! Dzisiaj będziemy w Kapitolu!
  Zwlekam się z łóżka, szybko zakładam, to w co wczoraj się przebrałam i idę w kierunku jadalni. W połowie drogi dogania mnie Jacob.
  - Dzisiaj też chcesz podlizywać się tej kapitolińskiej kretynce? - pyta z pogardą w głosie.
  Oceniam całkowicie obiektywnie, że mogłabym w tej chwili gołymi rękami skręcić mu kark.
  - Tak - odpowiadam zimno. - Wiem, że jest kretynką, ale mam wygrać i nie chcę się kłócić z kimś, kto mógłby mi pomóc - nie precyzuję jak Panna Upacykowana Landrynka miałaby pomóc mi przeżyć na arenie.
  I tak miło, na wzajemnym wyzywaniu się, mija nam droga do jadalni (czy raczej wagonu jadalnego).
  Przy stole siedzią już Eve i Blight. Ceri nie ma, ale jej krzesło ma wygniecione siedzenie. Najwyraźniej poczuła zew pudru i poszła wcielić go w czyn.
  Siadam i bez słowa zaczynam jeść. Zastanawiam się nad tym, co wczoraj powiedziała Eve. Że nienawiść zwiększa moje szanse i że mamy kiepską stylistkę. Wnioskuję, że kiepską, bo Blight mówił, że można by było zrobić ze mną cuda gdybyśmy mieli lepszą stylistkę (nasza stylistka nazywa się Devona Coś i od pewnego już czasu przebiera trybutów za drzewa).
  - Dobra - głos Eve wyrywa mnie z zamyślenia. - Ile wczoraj usłyszałaś pod drzwiami?
  - Masz podsłuch w moim mózgu?
  Nie odpowiada, więc uznaję, że ja powinnam odpowiedzieć.
  - Usłyszałam niewiele. Że nienawiść zwiększa moje szanse, że oceniacie te szanse wyżej niż jego szanse, że mam ostry pazur i że mamy kiepską stylistkę.
  Eve Taylor chyba oddycha z ulgą i wbija zęby w kawałek jakiegoś mięsa leżącego na jej talerzu.
  Śniadanie mija w ciszy, nawet Jacob nic nie mówi. Rejestruję z niepokojem, że Blight próbuje łapać Eve pod stołem za kolano, a Eve daje mu w twarz i otwiera butelkę jakiegoś alkoholu.
  Zaleca się do niej? Przecież to śmieszne. Blight Branch podwala się do Eve Taylor, która mogłaby być jego matką. Cóż za idiotyzm.
  Zresztą, co mnie to obchodzi? Prawdopodobnie za pięć dni będę już matrwa, a ja  się martwię kłopotami sercowymi moich mentorów.
***
  Po śniadaniu przechodzimy do przedziału, który ma pełnić rolę salonu. Siadamy na fotelach, a Eve włącza telewizor, którego ekran wypełnia pół ściany. Oglądamy Dożynki z innych Dystryktów.
  Jedynka -  wysoka i mocno zbudowana dziewczyna o imieniu Amber zostaje wylosowana, a wielki jasnowłosy chłopak (bodajże Lucid) rzuca się na estradę z koszmarnym rykiem.
  Dystrykt Drugi i dwójka ochotników - rudowłosa Evelyn i Richard, blondyn jeszcze większy od tego z Jedynki. (Negra, wspomniana przez Ceri opiekunka z Dwójki, faktycznie ubrana i upacykowana jest nawet gorzej niż Ceri).
  Trójka - mała, blada dziewczynka o imieniu Lou wchodzi na scenę na drżących nogach, a chłopak z jej Dystryktu (może w moim wieku) stara się robić wrażenie odważnego, ale mu ewidentnie nie idzie.
  W Czwórce chłopak o imieniu Lucas zostaje wylosowany, a potężna dziewczyna (Elene, albo Elaine, jakoś tak) zgłasza się z rykiem podobnym do tego wydanego przez Lucida.
  Piątka i Szóstka nie wyróżniają się niczym. Jakaś Emma, jakaś Betty, jakiś Andrew, jakiś Tony. Są w różnym wieku i chcą udawać bohaterów, ale strach widać.
  Siódemka. Ja i Jacob. Stwierdzam z zadowoleniem, że Boris odprowadzający mnie do schodków i ja, odprowadzana, wyglądaliśmy całkiem filmowo, a Jacob nie umiał ukryć strachu.
  Tak skończył szkolny tyran - uśmiech przedziera się na moją twarz.
  Z Ósemki, Dziewiątki i Dziesiątki zapamiętuję jakąś mieszankę imion i twarzy. Cristine, Collin, Denise, Oliver, Tina, Steven. Zabijcie mnie, nie wiem, które jest które. "Zabijcie mnie" - a to faktycznie, udał mi się żart.
  W Jedenastce wylosowani zostają wysoka i bardzo chuda dziewczyna (o imieniu chyba Maize) i chłopak, który w walce wręcz miałby szansę zabić nawet któregoś z zawodowców, a nazywa się Yield Cośtam.
  Dwunastka to to, co zwykle. Pijany Abernathy - jedyny żywy zwycięzca z tego Dystryktu - omal tarza się po estradzie, a opiekunka z tego Dystryktu, gdyby mogła, zapewne upiekłaby go na wolnym ogniu. Trybuci nie wyglądają na bardzo niebezpiecznych - Vega i Nathan. Siedemnaście i szesnaście lat. Oboje niscy i wychudzeni. W sumie czego spodziewałam się po Dwunastce (najbiedniejszym Dystrykcie)?
***
  - I co o nich myślicie? - pyta Eve.
  - Na pewno Jacob porozwala ich gołymi rękami - mówię ze śmiertelną powagą ("śmiertelną" - to też mi się udało). - A tak bez jaj to martwią mnie Jedynka, Dwójka, dziewczyna z Czwórki i chłopak z Jedenastki.
  - Jakieś sugestie sojuszy? - pyta Blight.
  - Na pewno nie on - wskazuję Jacoba. - Ani nikt inny. Nie chcę ryzykować, że w nocy wbije mi nóż w plecy. Albo gdzieś indziej.
  Jacob krzywi się pogardliwie i chyba chce coś powiedzieć, ale przez okno dostrzega (jak i ja) wielki budynek i zastyga w bezruchu.
  Kapitol. Nigdy nie sądziłam, że może być tak wielki i tak wspaniały. Wielkie budynki i fontanny między nimi. Chmary (bo inaczej tego nie można nazwać) kolorowo poubieranych, poprzerabianych i umalowanych ludzi spieszących w różne strony.
  Jacob podbiega do okna i zaczyna machać. Mam na końcu języka "i kto tu chce podlizywać się kapitolińskim kretynom?", ale powstrzymuję się.
  Pociąg powoli zwalnia i staje. Ceri wpada do przedziału, łapie mnie i Jacoba za ręce i ciągnie w kierunku wyjścia. Wychodzimy na peron i brniemy przez rząd ludzi niekiedy wyglądających gorzej niż Ceri i Negra razem wzięte. W końcu podchodzimy do dużego, czarnego samochodu, ktoś otwiera drzwi. Wsiadam. Jacob wsiada po drugiej stronie. Przede mną siedzi Ceri, za mną Eve i Blight. Atmosferę psuje tylko obecność kapitolińskiego kierowcy.
  Mkniemy ulicami Kapitolu, aż w końcu docieramy do jakiegoś kolosalnego budynku. Wysiadam z samochodu (Jacob, Ceri i nasi mentorzy również) i zadzieram głowę. Budynek ten jest cały z przyciemnianego szkła i ma co najmniej dziesięć pięter wysokości. Obok ustawiony jest budynek o połowę niższy i właśnie do niego kieruje nas Ceri...
                                                                                                                                                                          
Rozdział z dedykacją dla Celii Oro, na urodziny
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!
dzięki za wsparcie i komentowanie moich WSZYSTKICH wypocin;-)
PS. Amber (ang.) - bursztyn
Lucid (ang.) - błyszczący
Maize (ang.) - kukurydza
 Yield (ang.) - plon

czwartek, 28 sierpnia 2014

Rozdział IV ~ Pociąg do Kapitolu

  Ceri zabiera mnie sprzed zamkniętych drzwi pociągu i prowadzi do dużego pokoju. Mówi, że mogę robić, co chcę, założyć, co chcę i zjeść, co chcę, ale za godzinę mam stawić się na kolacji.
  Najpierw biorę prysznic. Jak dziwnie by to nie brzmiało, jeszcze nigdy nie brałam prysznica. Nie będę wam mówić, jakie to uczucie, bo pewnie wiecie. Dość, że wzięłam prysznic, wytarłam się, wysuszyłam włosy i zawinięta w ręcznik stoję teraz przed szafą.
  Po długich rozmyślaniach wybieram bluzkę z krótkim rękawem i długie (ale lekkie) spodnie. Nad butami zastanawiam się tylko chwilę, to znaczy biorę pantofle na wysokich i cienkich obcasach. Wyglądają nieźle. Gdybym tylko umiała w nich chodzić...
  Zakładam je i ostrożnie robię kilka kroków. Okazuje się to nie takie trudne, jak się na początku wydawało. Robię jeszcze kilka kroków. Ta umiejętność na pewno przyda mi się w czasie prezentacji.
  Kiedy już opanuję sztukę chodzenia na tyle, ze mogę skupić się na czymś innym patrzę na zegar wiszący na ścianie. Cholera. Za chwilę zacznie się kolacja.
  Otwieram drzwi i wychodzę na korytarz. Gdyby nie obcasy może próbowałabym biec, a tak przychodzę na kolację spóźniona. To tylko kilka minut, ale Ceri nie byłaby Ceri gdyby nie skomentowała tego spóźnienia.
  - Natasha - mówi z tym niedorzecznym akcentem. - Tak spóźniać to możesz się w swoim Dystrykcie, nie w porządnym, kapitolińskim pociągu!
  - Ceri, przepraszam. Byłam zajęta tymi wszystkimi pięknymi ubraniami i butami - wiem, że kłótnia nic nie pomoże, więc staram się być miła, a jednocześnie uderzam w czuły punkt.
  - No tak - opiekunka natychmiast łagodnieje. - Biedactwo, jesteś nieprzyzwyczajona do takiego luksusu. A które buty założyłaś?
  Unoszę nogę nad stół prezentując pantofel.
  - Na pewno świetnie sobie radzisz z chodzeniem, prawda? Trybutka z zeszłego roku w ogóle nie umiała chodzić! Wyobrażasz sobie? Przewróciła się, idąc do fotela na prezentacji! Negra śmiała się ze mnie przez całe Igrzyska!
  - Kto się śmiał? - pytam. W zasadzie mam to gdzieś, ale wiem, że muszę przekonać do siebie Ceri.
  - Negra, opiekunka z Drugiego Dystryktu. Nota bene ona wcale nie miała gustu! Pamiętam jak kilka lat temu...
  Ceri nie dane jest skończyć, jaki to zły gust ma Negra, ponieważ na stół wjeżdżają pierwsze przysmaki - jakaś potrawka, jakaś sałatka, jakieś inne mięsne coś i dużo innych rzeczy, których nie umiem nazwać, a które są naprawdę pyszne.
  - Nie jedzcie tyle, bo nie zmieścicie deseru - chichocze Ceri.
  - Niechętnie to mówię, ale ta upacykowana landrynka ma rację - słyszę kobiecy głos i dopiero teraz zauważam siedzącą po drugiej stronie stołu Eve Taylor i Blighta obok niej, ale nie mam czasu na przywitania, bo właśnie wnoszą deser.
  Jest go tyle, że na opisanie go musiałabym poświęcić pół dnia, więc go nie opiszę. 
  Kiedy kończymy rzeczony deser czuję się do tego stopnia pełna, że mam ochotę wychylić się przez okno pociągu i rzygać, ale wiem, że to by nie było rozsądne. Do Igrzysk muszę maksymalnie możliwie przybrać na wadze.
***
  - Gdyby ktoś się nie orientował mam na imię Eve, a to jest Blight - mówi Eve. - Będziemy waszymi mentorami. Jeśli mamy wam mentorować to chcemy coś o was wiedzieć.
  - Muszę upudrować lewą kość policzkową - mówi nagle Ceri i znika w korytarzu.
  Zapada dziwna cisza. W końcu Eve się odzywa:
  - Czy ktoś ma do powiedzenia coś ciekawszego niż to, że Panna Upacykowana Landrynka musi upudrować lewy półdupek?
  - Jestem Natasha Moore, mam piętnaście lat. Moja mama nie żyje. Przyjaźnię się z Louise Lane i Madeleine Warfield. Chodzę z Borisem Freemanem. Umiem obsługiwać siekierę i nóż, ale nie naraz - mówię jednym ciągiem.
  - A ja jestem Jacob Hunt, mam piętnaście lat. Moimi rodzicami są John i Ann Maria. Nie mam dziewczyny. Przyjaźnię się ze wszystkimi wartymi tego osobami w szkole - mówi Jacob. - A to - wskazuje na mnie - żałosne zero.
  - A ty jesteś minus jeden. To mniej niż zero - odgryzam się.
  - Co umiesz robić, Jacobie Hunt? - pyta Blight lodowato.
  - Jestem silny, umiem rzucać trójzębem, nożem, walczyć na pałki...
  - Chyba takie z kurczaka - syczę. - Ty jesteś silny? Rzucasz trójzębami? Nożami? A ja jestem Sangrienta Fuckson, pochodzę z Kapitolu i mam pięćdziesiąt lat!!!
  - Jesteś głupia - mówi Jacob.
  - Odzywka na poziomie trzylatka. Ty jesteś popieprzony.
  - Zamknij się! Ja chcę wygrać te Igrzyska.
  - Ale nie masz szans! A tylko spróbuj wyżywać się na mnie za to, że zostałeś wylosowany, to będziesz miał unikalną szansę zobaczenia swojej gałki ocznej jeszcze przed wejściem na arenę!!! A teraz przepraszam, muszę iść. Ta kłótnia była tak frustrująca, że mój prawy obojczyk domaga się pudru. Do zobaczenia na śniadaniu - wychodzę. Jacob zdenerwował mnie do tego stopnia, że oprzytomniałam dopiero w połowie drogi do pokoju. Natychmiast zawracam i idę w kierunku drzwi do jadalni. Przytykam do nich ucho.
  Nie jestem typem osoby, która notorycznie podsłuchuje, po prostu chcę wiedzieć, jak odebrali mnie moi mentorzy. I Jacob.
  - Dziewczyna ma ostry pazur - słyszę głos Eve. - Można z nią zrobić cuda, mówię ci.
  - Można by było, gdybyśmy mieli lepszą stylistkę. Ale i tak oceniam szanse dziewczyny tyle wyżej niż chłopaka - drugi głos należy do Blighta.
  Ze swobodnej konwersacji wnioskuję, że są sami, czyli, że wykopali gdzieś Jacoba.
  - Nienawidzi go. Nienawiść zwiększa jej szanse. Zawsze łatwiej zabić kogoś, kogo się nienawidzi - mówi Eve.
  - Wiem. Nie ucz mnie. Też wygrałem Igrzyska.
  - Pod moim kierunkiem - Eve chyba się śmieje.
  - Myślisz, że jutro pokażą powtórki Dożynek? Dzisiaj jestem zbyt zmęczony żeby robić cokolwiek, nawet oglądać inne Dożynki.
  - Na pewno pokażą - odgłos jaki słyszę jest odgłosem zasuwanych krzeseł. Zdejmuję szpilki z nóg, biorę je w rękę i zasuwam w kierunku pokoju.
***
  Zdejmuję z siebie ubrania. Otwieram szafę i przerzucam kilka dziwacznych koszul nocnych. W końcu widzę coś, co można na siebie włożyć bez pomocy innych i kładę się do łóżka. Jeśli mam płakać, to teraz, ale płacz nie nadchodzi. Chyba wyczerpałam limit łez na dzień dzisiejszy.
  Długo przewracam się w łóżku, ale w końcu zapadam w sen.
                                                                                                                                                                      
Kolejny rozdział;-)
Proszę o komentarze
PS. Sangrienta (hiszp.) - krwawy

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział III ~ Odjazd

  Ktoś wchodzi do pokoju. Unoszę głowę i rozpoznaję Ceri.
  - Chodź, szczęściaro! - piszczy i uśmiecha się.
  Idziemy przez korytarz, a przed windą dołącza do nas Jacob i jego Strażnik. Zjeżdżamy i wychodzimy przed Pałac Sprawiedliwości, przed którym stoi samochód.
  - Wsiadajcie, kochani! - mówi Ceri i jeszcze raz się uśmiecha.
 Wsiadamy do samochodu i jedziemy na dworzec. Idziemy pomiędzy dwoma rzędami Strażników Pokoju, za których plecami tłoczą się zwykli ludzie.
  Gdy stoimy już w drzwiach pociągu, a kamery mają chwilę żeby złapać nas w pełnej okazałości Boris macha do mnie i wrzeszczy:
  - Trzymaj się, Natasha!
  - Będę, obiecuję! - odwrzaskuję.
  - Skończ te rzewne pożegnania, bo się popłaczę - syczy Jacob.
  - Pierdol się - mówię głośno i z przekonaniem.
  Widzę z daleka łzy na twarzy Loui.
  - Lo, idź się pociąć mydłem w płynie, wszystko będzie dobrze! - krzyczę.
  Louise uśmiecha się przez łzy i macha do mnie.
  - Boris, Lo, Mad, tato, kocham was! - wołam, choć wiem, że to głupie, żaden trybut dotąd tak nie zrobił, ale ja czuję, że muszę. - I wrócę, obiecuję!
  - Zamknij się, ofiaro, miałaś czas na pożegnania - warczy Jacob. - Ciągle cię pokazują. Odbierasz mi możliwość pokazania się.
  - Bo nie ma co pokazywać, a tak w ogóle to się pieprz - odpowiadam. - Jesteś śmieciem i nie będę cię słuchać, bo nie masz nade mną władzy - na telebimach pojawia się moja twarz, a głośniki transmitują, to co mówię. - A jak zginiesz, to nikt nie będzie płakał, bo jesteś małym, żałosnym, tchórzliwym, manipulatorem, który wyśmiewa się z innych, bo sam ma pełno kompleksów! Nie boję się ciebie, bo teraz możesz mi nagwizdać, a na arenie zapewne będziesz pierwszym trupem, a jak nie, to rezerwuję przywilej wbicia ci siekiery w czaszkę!!!
  Kilkadziesiąt osób - w większości uczniów z różnych roczników - zaczyna klaskać i skandować moje imię.
  - Obiecuję, że on nie wróci z Kapitolu! - wołam wskazując Jacoba.
  Krzyki nasilają się, a na telebimie ukazuje się twarz Lo. Z głośników słychać głos mojej najlepszej przyjaciółki:
  - Może zostawiamy ją w dobrych rękach? Jej własnych.
  - Z pewnością - teraz słyszę głos Mad.
  - Trzymajcie się!!! - wrzeszczę.
  Drzwi się zamykają, pociąg rusza, a ja jeszcze długo stoję przy drzwiach i patrzę na lasy, pagórki i doliny mojego dystryktu, do którego pewnie już nie wrócę żywa...
  Ale Jacob zawsze przodem - myślę i uśmiecham się do siebie.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Rozdział II ~ Pożegnania

  - Czy są jacyś ochotnicy? - pyta Ceri Vogue.
  Taaaaak, jasne - myślę. - Na pewno zaraz wszyscy w dożynkowym wieku rzucą się na estradę, bo chcą zginąć zapewniając Kapitolowi widowisko. Co za kretynka.
  - Zatem oto oni! Tegoroczni trybuci z Dystryktu Siódmego! Dzielny młody mężczyzna i silna i odważna młoda kobieta! - woła do mikrofonu rozentuzjazmowana Ceri. - Podajcie sobie ręce - zwraca się do nas. - A publiczność proszę o gromkie brawa na cześć naszych szczęściarzy!
  Robi mi się niedobrze, ale podaję rękę Jacobowi.
  Publiczność klaszcze i uśmiecha się. Zazwyczaj byłam po tamtej stronie i klaskałam. Teraz wiem, jak czuli się ci, którym klaskaliśmy.
  Gdy brawa powoli się kończą, Ceri odwraca nas placami do widowni i wchodzimy do Pałacu Sprawiedliwości.
  Jedziemy windą (my to ja, Jacob, Ceri i kilku Strażników Pokoju). W końcu winda staje i wychodzimy. Jeden ze Strażników bierze mnie za rękę i prowadzi w przeciwnym kierunku niż drugi Strażnik Jacoba. W końcu stajemy przed jakimiś drzwiami. Strażnik otwiera je i popycha mnie, zachęcając do wejścia.
  Znajduję się w małym i ciemnym pokoju. Na podłodze leży gruby, bordowy dywan. Reszta pokoju też jest utrzymana w tej tonacji kolorystycznej: bordowa tapeta, bordowe zasłony w oknach, bordowa kanapa.
  Siadam na tejże kanapie i podciągam kolana pod brodę. Dopiero teraz dociera do mnie, co się stało. Jestem trybutką. Dzieckiem przeznaczonym na śmierć za Kapitol. Jak do cholery mam zabić kogokolwiek, nawet tego gnojka Jacoba? Igrzyska oglądam zazwyczaj z Loui, bo sama nie dałabym rady. Cierpię na hemofobię permanentną. Nie mam szans.
  Chce mi się płakać, ale zaciskam zęby. Nie teraz.
  Nagle słyszę głos zza drzwi. Ktoś przyszedł. Prostuję się na kanapie i biorę głęboki oddech. Wbijam wzrok w drzwi.
  Do pokoju wchodzi mój tata. Siada na kanapie obok mnie i bierze mnie za rękę.
  - Natasha, masz szanse na zwycięstwo. Umiesz wspinać się na drzewa i pływać. Świetnie posługujesz się siekierą. Możesz wygrać, córeczko. Pamiętaj, że zawsze będę na ciebie liczył - wyciąga z kieszonki na piersi wisiorek w kształcie gałązki sosny.
  - To był...
  - Wiem, skarbie - tata zapina wisiorek na mojej szyi, a ja przytulam się do niego. - Kocham cię, Natasha.
  - Ja ciebie też tato i obiecuję, że postaram się wygrać. Zrobię wszystko, co będę mogła.
  Strażnik Pokoju otwiera i warczy, że czas minął. Tata wychodzi. W drzwiach odwraca się i jeszcze raz mówi "Możesz wygrać, córeczko".
  Prawie między nogami Strażnika wchodzi Louise, a Madeleine przeciska się między Strażnikiem a framugą. Obydwie siadają na kanapie - Loui po lewej, Mad po mojej prawej stronie. One nie używają argumentów uczuciowych i chyba jestem im za to wdzięczna. Przynajmniej nie wprowadzają dodatkowego zamieszania w mojej głowie. Chociaż z drugiej strony wolałabym żeby powiedziały mi, że mnie kochają, albo liczą na mnie, albo cokolwiek...
  - Jak wygrasz to każdy mieszkaniec tego padołu jakim jest Dystrykt Siódmy przez następny rok będzie dostawał codziennie paczkę z jedzeniem - mówi Mad.
  - Nasz Dystrykt - dodaje Loui - a nie jacyś obrzydliwi zawodowcy, którzy żarcia i tak mają po kokardki.
  Mam ochotę kopnąć je obie w tyłek i jednocześnie przytulić do serca. Wybieram tę drugą opcję. Obejmuję je ramionami i siedzimy tak przez chwilę.
  Kiedy muszą już wychodzić łapię Louise za rękę i mówię:
  - Wiesz, Lo, musiałaś za mało się przyłożyć do tego kopa na szczęście - niech nie myśli, że ma monopol na dołowanie ludzi.
  - Bardzo śmieszne - Louise się uśmiecha. - I jeszcze jedno. Jak już dasz się zabić, to umieraj z godnością i nie błagaj o litość.
  - Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie. Wrócę do Was, obiecuję.
  - Wasze pięć minut już minęło - Strażnik Pokoju patrzy na Lo i Mad z pogardą.
  - Już, proszę pana, już wychodzimy - mówi Mad, bierze Louise za rękę i obie wychodzą, a Strażnik zamyka za nimi drzwi.
  Zostaję sama, ale tylko na chwilę. To jeszcze nie koniec pożegnań. Strażnik wpuszcza Borisa i mówi o pięciu minutach.
  Mój chłopak podchodzi do mnie i siada obok.
  - Natasha, musisz wygrać.
  - Wiem, ale nie wiem, czy będę mogła.
  - Możesz, ja ci to mówię. Obiecaj, że do mnie wrócisz, Nat!
  - Obiecuję, że zrobię wszystko, co możliwe i niemożliwe, żeby wygrać i wrócić do Siódemki. Obiecuję, Boris.
  - Kocham cię, Nat - przytula mnie mocno i siedzimy tak aż Strażnik każe mu wyjść.
  Siadam na kanapie i znów podciągam kolana pod brodę. Czuję się mała i bezbronna. Powstrzymuję napływające mi do oczu łzy.
  W pociągu - myślę - rzucisz się na wyrko i będziesz płakać. Teraz musisz być twarda.