Mieliście kiedyś wyrywane włosy z całego ciała? Nie? Więc nie wiecie, jak się teraz czuję! Skóra na całym ciele pulsuje boleśnie, a odgłos rwania rozlega się znowu, ale dość tego użalania się nad sobą. Powinnam opowiedzieć od początku...
***
Ceri wprowadza nas (mnie i Jacoba) do tego drugiego budynku, który okazuje się Centrum Odnowy Biologicznej.
Wpycha mnie do jednego pokoju, Jacoba do drugiego i mówi, że mamy czekać.
Ja nie czekam długo. Chwilę po odejściu Ceri do pokoju, w którym przebywam docierają trzy dziwacznie ubrane osoby. To moja ekipa przygotowawcza.
- Witaj, słoneczko! - mówi z kapitolińskim akcentem wysoka kobieta ze stojącymi włosami w kolorze (chyba) różowym. - Jestem Claudia Avila.
Claudia jest ubrana w suknię koloru mieszanki fioletu i szarości, a na twarzy ma siatkę. Wiem, to brzmi idiotycznie, ale tak jest. Wygląda jakby ktoś nałożył jaj na twarz sieć rybacką, tylko czystszą. Przerabiam ją w myślach na Claudię Evilę.
- Ja jestem Pamela Swift - ta druga z ekipy przygotowawczej kojarzy mi się znacznie lepiej. Ma na sobie delikatną seledynową sukienkę do kolan i zgniłozielone bolerko. Jej fryzura jest odrobinę dziwniejsza niż strój (seledynowo-czarne skręcone strąki i seledynowa grzywka), a usta umalowane na seledynowo, ale i tak wydaje mi się na razie w miarę normalna (jak na Kapitolinkę, oczywiście).
- Zack Cade - trzecia osoba i jedyny mężczyzna w mojej ekipie ma na sobie kolorowy garnitur, pod szyją apaszkę tegoż koloru, a zamiast włosów ma na głowie błyszczącą, złotą galaretę.
Jeśli miałabym oceniać, kto wzbudził moje największe zaufanie, wybrałabym tę w zieleni, Pamelę. Nie wiem dlaczego, może kolor zielony obudził wspomnienie domu? Idiotyzm.
***
Ekipa przygotowawcza zdejmuje ze mnie kapitolińskie ubrania i bieliznę (tak, wszystko) i rozpoczyna depilację...
- Aleś ty zarosła - mówi Claudia potrząsając włosami.
- To nic, w porównaniu z tą sprzed dwóch lat - seledynowa Pamela kładzie jej dłoń na ramieniu. - Już prawie skończyliśmy. Będzie tylko lepiej.
Gdy ostatnia niepożądana kępka włosów zniknie z mojego ciała nadchodzi czas na kąpiele. Pierwsza usuwa ból po depilacji, ale następne wywołują jeszcze większy - druga dosłownie zeskrobuje ze mnie cały brud, a trzecia trzy warstwy naskórka. Później myją mi włosy i wcierają w nie jakąś odżywkę. Na koniec, po lamentach nad stanem moich obgryzionych paznokci, opiłowują je, wcierają jakąś odżywkę i wychodzą.
Po prostu wychodzą. Zostawiają mnie na środku pomieszczenia nago. Super. Zapewne niedługo przyjdzie moja stylistka/mój stylista. Jeśli stylistka się nie zmieniła to będzie to wspomniana wcześniej Devona Cośtam, od ponad trzydziestu lat przebierająca trybutów za drzewa.
Jakby na potwierdzenie moich słów drzwi otwierają się i wchodzi niewysoka, pulchna kobieta. Jest ona ubrana w długą do ziemi suknię z ciemnozielonej skóry, a jej włosy w tym samym kolorze wyglądają na owinięte wokół pomarańczowego wałka na czubku głowy. Jej skóra (no dobra, cera) jest bardzo blada, a oczy i usta w kolorze sukni.
- Devona Attire - przedstawia się.
- Natasha Moore.
- Wiem - mówi wymijająco. - Chcesz zobaczyć swój strój na Ceremonię Otwarcia Igrzysk?
Co za pytanie, bez względu na to, czy chcę, czy nie chcę (a nie chcę) i tak mi go pokaże.
Devona klaszcze w dłonie. Do pomieszczenia wchodzi jakiś człowiek i stawia sukienkę obok mojej stylistki.
Tak, stawia ją, bo sukienka owa jest na tyle sztywna, że sama stoi obok Devony. Moja stylistka unosi ów dziwny strój i pomaga mi go założyć (bez jej pomocy bym sobie nie poradziła. I to nie jest sarkazm). Stoję tak, jako ten pień (wiem, bardzo śmieszne), a Devona każe mi rozłożyć ręce i chyba czymś je owija. Potem przez dłuższy czas siłuje się z moimi włosami. W końcu podprowadza mnie do lustra (robię drobne kroki, bo sukienka jest jak metalowa rura, ale i tak na koniec wywijam orła) i chroni przed upadkiem.
Na widok istoty w lustrze robi mi się niedobrze. Owa istota ma na sobie suknię. Długą do ziemi, pionowo marszczoną, jednakowo szeroką we wszystkich miejscach z wyjątkiem samego dołu, gdzie się rozszerza i kończy czymś w rodzaju wstążek. Wokół jej rąk owinięte są boa z liści. Włosy tej osoby, zielone, z powplatanymi w nie liśćmi, sterczą do góry. Ta istota jest drzewem. Ja jestem drzewem.
Ja jestem drzewem!
Ciekawe, czego się spodziewałam? Zresztą, mogło być gorzej. Tata opowiadał, że któregoś roku trybuci z Siódemki zostali przebrani za topory.
- Zupełnie zapomniałam! - ryknęło coś tuż nad moim uchem. Gdyby nie suknia podskoczyłabym z przerażenia, to pewne.
Devona, która mnie tak przestraszyła stawia obok mnie parę butów. Zwykłych, czarnych, wiązanych butów bez obcasów. Ma rację, po co się wysilać jak i tak butów nie będzie widać?
Stylistka podnosi moją suknię, przy okazji prawie odcinając mi ręce, i każe mi założyć buty. Zakładam je ostrożnie. Znikąd pojawia się jakiś człowiek i wiąże te buty. Devona opuszcza suknię, bierze mnie za rękę i prowadzi do obszernej windy.
W windzie poza mną i Devoną jest jeszcze czterech ludzi. Dwóch to Kapitolińczycy, dwóch trybuci. Prawdopodobnie z Dwunastki, bo tylko styliści tego dystryktu mają do tego stopnia koszmarny gust.
Moja suknia-pień w porównaniu z ich strojami (lub raczej ich brakiem) to nic. Vega i Nathan są nadzy, posypani tylko czarnym proszkiem.
Zamykam oczy i mamroczę pod nosem modlitwę dziękczynną, że mam Devonę, nie któregoś z nich. Nie chcę myśleć, co by wymyślił.
***
Podziemia Centrum Odnowy to gigantyczna stajnia. Kiedy doczłapałam, czy może dodrobiłam do rydwanu Siódemki dotarło do mnie, że nie wsiądę, choćbym chciała.
Jacob już stoi, ubrany w taki sam kostium. To mnie trochę pociesza, nie jestem jedyną atrakcją na Ceremonii Pokazu Dziwolągów.
Wodzę wzrokiem od Devony do stojących obok niej Eve i Blighta, starając się zwrócić ich uwagę na mój, nazwijmy to, kłopot z motoryką. W końcu litościwy Blight podchodzi, bierze mnie pod pachy i stawia w rydwanie.
- Devona i Mank są naprawdę beznadziejni - mówi jakby chciał poprawić nam humor. Domyślam się, że Mank jest stylistą Jacoba.
- Zróbcie furorę! - woła Eve i uśmiecha się.
Dystrykt Szósty zbiera się do wyjazdu. Zaraz my. Uznaję, że nie muszę się trzymać rydwanu, bo to, co ma imitować korzenie, a co w pierwszej chwili wzięłam za wstążki, będzie dobrym stabilizatorem.
Wyjeżdżamy. Przywołuję uśmiech na twarz. Słyszę ryk kapitolińskiego tłumu. Czuję na sobie blask reflektorów.
Wyglądamy beznadziejnie, ale na pewno lepiej niż ci biedacy z Dwunastki. Na ekranach pojawiamy się równie często, jak inni. Nic nadzwyczajnego.
Stajemy na placu, słuchamy przemówienia prezydenta Snowa, robimy jeszcze jedno okrążenie i wjeżdżamy do Ośrodka Szkoleniowego.