sobota, 30 sierpnia 2014

Rozdział VI ~ Parada trybutów

  Mieliście kiedyś wyrywane włosy z całego ciała? Nie? Więc nie wiecie, jak się teraz czuję! Skóra na całym ciele pulsuje boleśnie, a odgłos rwania rozlega się znowu, ale dość tego użalania się nad sobą. Powinnam opowiedzieć od początku...
***
  Ceri wprowadza nas (mnie i Jacoba) do tego drugiego budynku, który okazuje się Centrum Odnowy Biologicznej.
  Wpycha mnie do jednego pokoju, Jacoba do drugiego i mówi, że mamy czekać.
  Ja nie czekam długo. Chwilę po odejściu Ceri do pokoju, w którym przebywam docierają trzy dziwacznie ubrane osoby. To moja ekipa przygotowawcza.
  - Witaj, słoneczko! - mówi z kapitolińskim akcentem wysoka kobieta ze stojącymi włosami w kolorze (chyba) różowym. - Jestem Claudia Avila.
  Claudia jest ubrana w suknię koloru mieszanki fioletu i szarości, a na twarzy ma siatkę. Wiem, to brzmi idiotycznie, ale tak jest. Wygląda jakby ktoś nałożył jaj na twarz sieć rybacką, tylko czystszą. Przerabiam ją w myślach na Claudię Evilę.
  - Ja jestem Pamela Swift - ta druga z ekipy przygotowawczej kojarzy mi się znacznie lepiej. Ma na sobie delikatną seledynową sukienkę do kolan i zgniłozielone bolerko. Jej fryzura jest odrobinę dziwniejsza niż strój (seledynowo-czarne skręcone strąki i seledynowa grzywka), a usta umalowane na seledynowo, ale i tak wydaje mi się na razie w miarę normalna (jak na Kapitolinkę, oczywiście).
  - Zack Cade - trzecia osoba i jedyny mężczyzna w mojej ekipie ma na sobie kolorowy garnitur, pod szyją apaszkę tegoż koloru, a zamiast włosów ma na głowie błyszczącą, złotą galaretę.
  Jeśli miałabym oceniać, kto wzbudził moje największe zaufanie, wybrałabym tę w zieleni, Pamelę. Nie wiem dlaczego, może kolor zielony obudził wspomnienie domu? Idiotyzm.
***
  Ekipa przygotowawcza zdejmuje ze mnie kapitolińskie ubrania i bieliznę (tak, wszystko) i rozpoczyna depilację...
  - Aleś ty zarosła - mówi Claudia potrząsając włosami.
  - To nic, w porównaniu z tą sprzed dwóch lat - seledynowa Pamela kładzie jej  dłoń na ramieniu. - Już prawie skończyliśmy. Będzie tylko lepiej.
  Gdy ostatnia niepożądana kępka włosów zniknie z mojego ciała nadchodzi czas na kąpiele. Pierwsza usuwa ból po depilacji, ale następne wywołują jeszcze większy - druga dosłownie zeskrobuje ze mnie cały brud, a trzecia trzy warstwy naskórka. Później myją mi włosy i wcierają w nie jakąś odżywkę. Na koniec, po lamentach nad stanem moich obgryzionych paznokci, opiłowują je, wcierają jakąś odżywkę i wychodzą.
  Po prostu wychodzą. Zostawiają mnie na środku pomieszczenia nago. Super. Zapewne niedługo przyjdzie moja stylistka/mój stylista. Jeśli stylistka się nie zmieniła to będzie to wspomniana wcześniej Devona Cośtam, od ponad trzydziestu lat przebierająca trybutów za drzewa.
  Jakby na potwierdzenie moich słów drzwi otwierają się i wchodzi niewysoka, pulchna kobieta. Jest ona ubrana w długą do ziemi suknię z ciemnozielonej skóry, a jej włosy w tym samym kolorze wyglądają na owinięte wokół pomarańczowego wałka na czubku głowy. Jej skóra (no dobra, cera) jest bardzo blada, a oczy i usta w kolorze sukni.
  - Devona Attire - przedstawia się.
  - Natasha Moore.
  - Wiem - mówi wymijająco. - Chcesz zobaczyć swój strój na Ceremonię Otwarcia Igrzysk?
  Co za pytanie, bez względu na to, czy chcę, czy nie chcę (a nie chcę) i tak mi go pokaże.
  Devona klaszcze w dłonie. Do pomieszczenia wchodzi jakiś człowiek i stawia sukienkę obok mojej stylistki.
  Tak, stawia ją, bo sukienka owa jest na tyle sztywna, że sama stoi obok Devony. Moja stylistka unosi ów dziwny strój i pomaga mi go założyć (bez jej pomocy bym sobie nie poradziła. I to nie jest sarkazm). Stoję tak, jako ten pień (wiem, bardzo śmieszne), a Devona każe mi rozłożyć ręce i chyba czymś je owija. Potem przez dłuższy czas siłuje się z moimi włosami. W końcu podprowadza mnie do lustra (robię drobne kroki, bo sukienka jest jak metalowa rura, ale i tak na koniec wywijam orła) i chroni przed upadkiem.
  Na widok istoty w lustrze robi mi się niedobrze. Owa istota ma na sobie suknię. Długą do ziemi, pionowo marszczoną, jednakowo szeroką we wszystkich miejscach z wyjątkiem samego dołu,  gdzie się rozszerza i kończy czymś w rodzaju wstążek. Wokół jej rąk owinięte są boa z liści. Włosy tej osoby, zielone, z powplatanymi w nie liśćmi, sterczą do góry. Ta istota jest drzewem. Ja jestem drzewem.
   Ja jestem drzewem!
  Ciekawe, czego się spodziewałam? Zresztą, mogło być gorzej. Tata opowiadał, że któregoś roku trybuci z Siódemki zostali przebrani za topory.
  - Zupełnie zapomniałam! - ryknęło coś tuż nad moim uchem. Gdyby nie suknia podskoczyłabym z przerażenia, to pewne.
  Devona, która mnie tak przestraszyła stawia obok mnie parę butów. Zwykłych, czarnych, wiązanych butów bez obcasów. Ma rację, po co się wysilać jak i tak butów nie będzie widać?
  Stylistka podnosi moją suknię, przy okazji prawie odcinając mi ręce, i każe mi założyć buty. Zakładam je ostrożnie. Znikąd pojawia się jakiś człowiek i wiąże te buty. Devona opuszcza suknię, bierze mnie za rękę i prowadzi do obszernej windy.
  W windzie poza mną i Devoną jest jeszcze czterech ludzi. Dwóch to Kapitolińczycy, dwóch trybuci. Prawdopodobnie z Dwunastki, bo tylko styliści tego dystryktu mają do tego stopnia koszmarny gust.
  Moja suknia-pień w porównaniu z ich strojami (lub raczej ich brakiem) to nic. Vega i Nathan są nadzy, posypani tylko czarnym proszkiem.
  Zamykam oczy i mamroczę pod nosem modlitwę dziękczynną, że mam Devonę, nie któregoś z nich. Nie chcę myśleć, co by wymyślił.
***
  Podziemia Centrum Odnowy to gigantyczna stajnia. Kiedy doczłapałam, czy może dodrobiłam do rydwanu Siódemki dotarło do mnie, że nie wsiądę, choćbym chciała.
  Jacob już stoi, ubrany w taki sam kostium. To mnie trochę pociesza, nie jestem jedyną atrakcją na Ceremonii Pokazu Dziwolągów.
  Wodzę wzrokiem od Devony do stojących obok niej Eve i Blighta, starając się zwrócić ich uwagę na mój, nazwijmy to, kłopot z motoryką. W końcu litościwy Blight podchodzi, bierze mnie pod pachy i stawia w rydwanie.
  - Devona i Mank są naprawdę beznadziejni - mówi jakby chciał poprawić nam humor. Domyślam się, że Mank jest stylistą Jacoba.
  - Zróbcie furorę! - woła Eve i uśmiecha się.
  Dystrykt Szósty zbiera się do wyjazdu. Zaraz my. Uznaję, że nie muszę się trzymać rydwanu, bo to, co ma imitować korzenie, a co w pierwszej chwili wzięłam za wstążki, będzie dobrym stabilizatorem.
  Wyjeżdżamy. Przywołuję uśmiech na twarz. Słyszę ryk kapitolińskiego tłumu. Czuję na sobie blask reflektorów.
  Wyglądamy beznadziejnie, ale na pewno lepiej niż ci biedacy z Dwunastki. Na ekranach pojawiamy się równie często, jak inni. Nic nadzwyczajnego.
  Stajemy na placu, słuchamy przemówienia prezydenta Snowa, robimy jeszcze jedno okrążenie i wjeżdżamy do Ośrodka Szkoleniowego.

piątek, 29 sierpnia 2014

Rozdział V ~ Wrogowie

  Budzi mnie radosny pisk Ceri:
  - Wstawaj, Natasha! Dzisiaj będziemy w Kapitolu!
  Zwlekam się z łóżka, szybko zakładam, to w co wczoraj się przebrałam i idę w kierunku jadalni. W połowie drogi dogania mnie Jacob.
  - Dzisiaj też chcesz podlizywać się tej kapitolińskiej kretynce? - pyta z pogardą w głosie.
  Oceniam całkowicie obiektywnie, że mogłabym w tej chwili gołymi rękami skręcić mu kark.
  - Tak - odpowiadam zimno. - Wiem, że jest kretynką, ale mam wygrać i nie chcę się kłócić z kimś, kto mógłby mi pomóc - nie precyzuję jak Panna Upacykowana Landrynka miałaby pomóc mi przeżyć na arenie.
  I tak miło, na wzajemnym wyzywaniu się, mija nam droga do jadalni (czy raczej wagonu jadalnego).
  Przy stole siedzią już Eve i Blight. Ceri nie ma, ale jej krzesło ma wygniecione siedzenie. Najwyraźniej poczuła zew pudru i poszła wcielić go w czyn.
  Siadam i bez słowa zaczynam jeść. Zastanawiam się nad tym, co wczoraj powiedziała Eve. Że nienawiść zwiększa moje szanse i że mamy kiepską stylistkę. Wnioskuję, że kiepską, bo Blight mówił, że można by było zrobić ze mną cuda gdybyśmy mieli lepszą stylistkę (nasza stylistka nazywa się Devona Coś i od pewnego już czasu przebiera trybutów za drzewa).
  - Dobra - głos Eve wyrywa mnie z zamyślenia. - Ile wczoraj usłyszałaś pod drzwiami?
  - Masz podsłuch w moim mózgu?
  Nie odpowiada, więc uznaję, że ja powinnam odpowiedzieć.
  - Usłyszałam niewiele. Że nienawiść zwiększa moje szanse, że oceniacie te szanse wyżej niż jego szanse, że mam ostry pazur i że mamy kiepską stylistkę.
  Eve Taylor chyba oddycha z ulgą i wbija zęby w kawałek jakiegoś mięsa leżącego na jej talerzu.
  Śniadanie mija w ciszy, nawet Jacob nic nie mówi. Rejestruję z niepokojem, że Blight próbuje łapać Eve pod stołem za kolano, a Eve daje mu w twarz i otwiera butelkę jakiegoś alkoholu.
  Zaleca się do niej? Przecież to śmieszne. Blight Branch podwala się do Eve Taylor, która mogłaby być jego matką. Cóż za idiotyzm.
  Zresztą, co mnie to obchodzi? Prawdopodobnie za pięć dni będę już matrwa, a ja  się martwię kłopotami sercowymi moich mentorów.
***
  Po śniadaniu przechodzimy do przedziału, który ma pełnić rolę salonu. Siadamy na fotelach, a Eve włącza telewizor, którego ekran wypełnia pół ściany. Oglądamy Dożynki z innych Dystryktów.
  Jedynka -  wysoka i mocno zbudowana dziewczyna o imieniu Amber zostaje wylosowana, a wielki jasnowłosy chłopak (bodajże Lucid) rzuca się na estradę z koszmarnym rykiem.
  Dystrykt Drugi i dwójka ochotników - rudowłosa Evelyn i Richard, blondyn jeszcze większy od tego z Jedynki. (Negra, wspomniana przez Ceri opiekunka z Dwójki, faktycznie ubrana i upacykowana jest nawet gorzej niż Ceri).
  Trójka - mała, blada dziewczynka o imieniu Lou wchodzi na scenę na drżących nogach, a chłopak z jej Dystryktu (może w moim wieku) stara się robić wrażenie odważnego, ale mu ewidentnie nie idzie.
  W Czwórce chłopak o imieniu Lucas zostaje wylosowany, a potężna dziewczyna (Elene, albo Elaine, jakoś tak) zgłasza się z rykiem podobnym do tego wydanego przez Lucida.
  Piątka i Szóstka nie wyróżniają się niczym. Jakaś Emma, jakaś Betty, jakiś Andrew, jakiś Tony. Są w różnym wieku i chcą udawać bohaterów, ale strach widać.
  Siódemka. Ja i Jacob. Stwierdzam z zadowoleniem, że Boris odprowadzający mnie do schodków i ja, odprowadzana, wyglądaliśmy całkiem filmowo, a Jacob nie umiał ukryć strachu.
  Tak skończył szkolny tyran - uśmiech przedziera się na moją twarz.
  Z Ósemki, Dziewiątki i Dziesiątki zapamiętuję jakąś mieszankę imion i twarzy. Cristine, Collin, Denise, Oliver, Tina, Steven. Zabijcie mnie, nie wiem, które jest które. "Zabijcie mnie" - a to faktycznie, udał mi się żart.
  W Jedenastce wylosowani zostają wysoka i bardzo chuda dziewczyna (o imieniu chyba Maize) i chłopak, który w walce wręcz miałby szansę zabić nawet któregoś z zawodowców, a nazywa się Yield Cośtam.
  Dwunastka to to, co zwykle. Pijany Abernathy - jedyny żywy zwycięzca z tego Dystryktu - omal tarza się po estradzie, a opiekunka z tego Dystryktu, gdyby mogła, zapewne upiekłaby go na wolnym ogniu. Trybuci nie wyglądają na bardzo niebezpiecznych - Vega i Nathan. Siedemnaście i szesnaście lat. Oboje niscy i wychudzeni. W sumie czego spodziewałam się po Dwunastce (najbiedniejszym Dystrykcie)?
***
  - I co o nich myślicie? - pyta Eve.
  - Na pewno Jacob porozwala ich gołymi rękami - mówię ze śmiertelną powagą ("śmiertelną" - to też mi się udało). - A tak bez jaj to martwią mnie Jedynka, Dwójka, dziewczyna z Czwórki i chłopak z Jedenastki.
  - Jakieś sugestie sojuszy? - pyta Blight.
  - Na pewno nie on - wskazuję Jacoba. - Ani nikt inny. Nie chcę ryzykować, że w nocy wbije mi nóż w plecy. Albo gdzieś indziej.
  Jacob krzywi się pogardliwie i chyba chce coś powiedzieć, ale przez okno dostrzega (jak i ja) wielki budynek i zastyga w bezruchu.
  Kapitol. Nigdy nie sądziłam, że może być tak wielki i tak wspaniały. Wielkie budynki i fontanny między nimi. Chmary (bo inaczej tego nie można nazwać) kolorowo poubieranych, poprzerabianych i umalowanych ludzi spieszących w różne strony.
  Jacob podbiega do okna i zaczyna machać. Mam na końcu języka "i kto tu chce podlizywać się kapitolińskim kretynom?", ale powstrzymuję się.
  Pociąg powoli zwalnia i staje. Ceri wpada do przedziału, łapie mnie i Jacoba za ręce i ciągnie w kierunku wyjścia. Wychodzimy na peron i brniemy przez rząd ludzi niekiedy wyglądających gorzej niż Ceri i Negra razem wzięte. W końcu podchodzimy do dużego, czarnego samochodu, ktoś otwiera drzwi. Wsiadam. Jacob wsiada po drugiej stronie. Przede mną siedzi Ceri, za mną Eve i Blight. Atmosferę psuje tylko obecność kapitolińskiego kierowcy.
  Mkniemy ulicami Kapitolu, aż w końcu docieramy do jakiegoś kolosalnego budynku. Wysiadam z samochodu (Jacob, Ceri i nasi mentorzy również) i zadzieram głowę. Budynek ten jest cały z przyciemnianego szkła i ma co najmniej dziesięć pięter wysokości. Obok ustawiony jest budynek o połowę niższy i właśnie do niego kieruje nas Ceri...
                                                                                                                                                                          
Rozdział z dedykacją dla Celii Oro, na urodziny
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!!
dzięki za wsparcie i komentowanie moich WSZYSTKICH wypocin;-)
PS. Amber (ang.) - bursztyn
Lucid (ang.) - błyszczący
Maize (ang.) - kukurydza
 Yield (ang.) - plon

czwartek, 28 sierpnia 2014

Rozdział IV ~ Pociąg do Kapitolu

  Ceri zabiera mnie sprzed zamkniętych drzwi pociągu i prowadzi do dużego pokoju. Mówi, że mogę robić, co chcę, założyć, co chcę i zjeść, co chcę, ale za godzinę mam stawić się na kolacji.
  Najpierw biorę prysznic. Jak dziwnie by to nie brzmiało, jeszcze nigdy nie brałam prysznica. Nie będę wam mówić, jakie to uczucie, bo pewnie wiecie. Dość, że wzięłam prysznic, wytarłam się, wysuszyłam włosy i zawinięta w ręcznik stoję teraz przed szafą.
  Po długich rozmyślaniach wybieram bluzkę z krótkim rękawem i długie (ale lekkie) spodnie. Nad butami zastanawiam się tylko chwilę, to znaczy biorę pantofle na wysokich i cienkich obcasach. Wyglądają nieźle. Gdybym tylko umiała w nich chodzić...
  Zakładam je i ostrożnie robię kilka kroków. Okazuje się to nie takie trudne, jak się na początku wydawało. Robię jeszcze kilka kroków. Ta umiejętność na pewno przyda mi się w czasie prezentacji.
  Kiedy już opanuję sztukę chodzenia na tyle, ze mogę skupić się na czymś innym patrzę na zegar wiszący na ścianie. Cholera. Za chwilę zacznie się kolacja.
  Otwieram drzwi i wychodzę na korytarz. Gdyby nie obcasy może próbowałabym biec, a tak przychodzę na kolację spóźniona. To tylko kilka minut, ale Ceri nie byłaby Ceri gdyby nie skomentowała tego spóźnienia.
  - Natasha - mówi z tym niedorzecznym akcentem. - Tak spóźniać to możesz się w swoim Dystrykcie, nie w porządnym, kapitolińskim pociągu!
  - Ceri, przepraszam. Byłam zajęta tymi wszystkimi pięknymi ubraniami i butami - wiem, że kłótnia nic nie pomoże, więc staram się być miła, a jednocześnie uderzam w czuły punkt.
  - No tak - opiekunka natychmiast łagodnieje. - Biedactwo, jesteś nieprzyzwyczajona do takiego luksusu. A które buty założyłaś?
  Unoszę nogę nad stół prezentując pantofel.
  - Na pewno świetnie sobie radzisz z chodzeniem, prawda? Trybutka z zeszłego roku w ogóle nie umiała chodzić! Wyobrażasz sobie? Przewróciła się, idąc do fotela na prezentacji! Negra śmiała się ze mnie przez całe Igrzyska!
  - Kto się śmiał? - pytam. W zasadzie mam to gdzieś, ale wiem, że muszę przekonać do siebie Ceri.
  - Negra, opiekunka z Drugiego Dystryktu. Nota bene ona wcale nie miała gustu! Pamiętam jak kilka lat temu...
  Ceri nie dane jest skończyć, jaki to zły gust ma Negra, ponieważ na stół wjeżdżają pierwsze przysmaki - jakaś potrawka, jakaś sałatka, jakieś inne mięsne coś i dużo innych rzeczy, których nie umiem nazwać, a które są naprawdę pyszne.
  - Nie jedzcie tyle, bo nie zmieścicie deseru - chichocze Ceri.
  - Niechętnie to mówię, ale ta upacykowana landrynka ma rację - słyszę kobiecy głos i dopiero teraz zauważam siedzącą po drugiej stronie stołu Eve Taylor i Blighta obok niej, ale nie mam czasu na przywitania, bo właśnie wnoszą deser.
  Jest go tyle, że na opisanie go musiałabym poświęcić pół dnia, więc go nie opiszę. 
  Kiedy kończymy rzeczony deser czuję się do tego stopnia pełna, że mam ochotę wychylić się przez okno pociągu i rzygać, ale wiem, że to by nie było rozsądne. Do Igrzysk muszę maksymalnie możliwie przybrać na wadze.
***
  - Gdyby ktoś się nie orientował mam na imię Eve, a to jest Blight - mówi Eve. - Będziemy waszymi mentorami. Jeśli mamy wam mentorować to chcemy coś o was wiedzieć.
  - Muszę upudrować lewą kość policzkową - mówi nagle Ceri i znika w korytarzu.
  Zapada dziwna cisza. W końcu Eve się odzywa:
  - Czy ktoś ma do powiedzenia coś ciekawszego niż to, że Panna Upacykowana Landrynka musi upudrować lewy półdupek?
  - Jestem Natasha Moore, mam piętnaście lat. Moja mama nie żyje. Przyjaźnię się z Louise Lane i Madeleine Warfield. Chodzę z Borisem Freemanem. Umiem obsługiwać siekierę i nóż, ale nie naraz - mówię jednym ciągiem.
  - A ja jestem Jacob Hunt, mam piętnaście lat. Moimi rodzicami są John i Ann Maria. Nie mam dziewczyny. Przyjaźnię się ze wszystkimi wartymi tego osobami w szkole - mówi Jacob. - A to - wskazuje na mnie - żałosne zero.
  - A ty jesteś minus jeden. To mniej niż zero - odgryzam się.
  - Co umiesz robić, Jacobie Hunt? - pyta Blight lodowato.
  - Jestem silny, umiem rzucać trójzębem, nożem, walczyć na pałki...
  - Chyba takie z kurczaka - syczę. - Ty jesteś silny? Rzucasz trójzębami? Nożami? A ja jestem Sangrienta Fuckson, pochodzę z Kapitolu i mam pięćdziesiąt lat!!!
  - Jesteś głupia - mówi Jacob.
  - Odzywka na poziomie trzylatka. Ty jesteś popieprzony.
  - Zamknij się! Ja chcę wygrać te Igrzyska.
  - Ale nie masz szans! A tylko spróbuj wyżywać się na mnie za to, że zostałeś wylosowany, to będziesz miał unikalną szansę zobaczenia swojej gałki ocznej jeszcze przed wejściem na arenę!!! A teraz przepraszam, muszę iść. Ta kłótnia była tak frustrująca, że mój prawy obojczyk domaga się pudru. Do zobaczenia na śniadaniu - wychodzę. Jacob zdenerwował mnie do tego stopnia, że oprzytomniałam dopiero w połowie drogi do pokoju. Natychmiast zawracam i idę w kierunku drzwi do jadalni. Przytykam do nich ucho.
  Nie jestem typem osoby, która notorycznie podsłuchuje, po prostu chcę wiedzieć, jak odebrali mnie moi mentorzy. I Jacob.
  - Dziewczyna ma ostry pazur - słyszę głos Eve. - Można z nią zrobić cuda, mówię ci.
  - Można by było, gdybyśmy mieli lepszą stylistkę. Ale i tak oceniam szanse dziewczyny tyle wyżej niż chłopaka - drugi głos należy do Blighta.
  Ze swobodnej konwersacji wnioskuję, że są sami, czyli, że wykopali gdzieś Jacoba.
  - Nienawidzi go. Nienawiść zwiększa jej szanse. Zawsze łatwiej zabić kogoś, kogo się nienawidzi - mówi Eve.
  - Wiem. Nie ucz mnie. Też wygrałem Igrzyska.
  - Pod moim kierunkiem - Eve chyba się śmieje.
  - Myślisz, że jutro pokażą powtórki Dożynek? Dzisiaj jestem zbyt zmęczony żeby robić cokolwiek, nawet oglądać inne Dożynki.
  - Na pewno pokażą - odgłos jaki słyszę jest odgłosem zasuwanych krzeseł. Zdejmuję szpilki z nóg, biorę je w rękę i zasuwam w kierunku pokoju.
***
  Zdejmuję z siebie ubrania. Otwieram szafę i przerzucam kilka dziwacznych koszul nocnych. W końcu widzę coś, co można na siebie włożyć bez pomocy innych i kładę się do łóżka. Jeśli mam płakać, to teraz, ale płacz nie nadchodzi. Chyba wyczerpałam limit łez na dzień dzisiejszy.
  Długo przewracam się w łóżku, ale w końcu zapadam w sen.
                                                                                                                                                                      
Kolejny rozdział;-)
Proszę o komentarze
PS. Sangrienta (hiszp.) - krwawy

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział III ~ Odjazd

  Ktoś wchodzi do pokoju. Unoszę głowę i rozpoznaję Ceri.
  - Chodź, szczęściaro! - piszczy i uśmiecha się.
  Idziemy przez korytarz, a przed windą dołącza do nas Jacob i jego Strażnik. Zjeżdżamy i wychodzimy przed Pałac Sprawiedliwości, przed którym stoi samochód.
  - Wsiadajcie, kochani! - mówi Ceri i jeszcze raz się uśmiecha.
 Wsiadamy do samochodu i jedziemy na dworzec. Idziemy pomiędzy dwoma rzędami Strażników Pokoju, za których plecami tłoczą się zwykli ludzie.
  Gdy stoimy już w drzwiach pociągu, a kamery mają chwilę żeby złapać nas w pełnej okazałości Boris macha do mnie i wrzeszczy:
  - Trzymaj się, Natasha!
  - Będę, obiecuję! - odwrzaskuję.
  - Skończ te rzewne pożegnania, bo się popłaczę - syczy Jacob.
  - Pierdol się - mówię głośno i z przekonaniem.
  Widzę z daleka łzy na twarzy Loui.
  - Lo, idź się pociąć mydłem w płynie, wszystko będzie dobrze! - krzyczę.
  Louise uśmiecha się przez łzy i macha do mnie.
  - Boris, Lo, Mad, tato, kocham was! - wołam, choć wiem, że to głupie, żaden trybut dotąd tak nie zrobił, ale ja czuję, że muszę. - I wrócę, obiecuję!
  - Zamknij się, ofiaro, miałaś czas na pożegnania - warczy Jacob. - Ciągle cię pokazują. Odbierasz mi możliwość pokazania się.
  - Bo nie ma co pokazywać, a tak w ogóle to się pieprz - odpowiadam. - Jesteś śmieciem i nie będę cię słuchać, bo nie masz nade mną władzy - na telebimach pojawia się moja twarz, a głośniki transmitują, to co mówię. - A jak zginiesz, to nikt nie będzie płakał, bo jesteś małym, żałosnym, tchórzliwym, manipulatorem, który wyśmiewa się z innych, bo sam ma pełno kompleksów! Nie boję się ciebie, bo teraz możesz mi nagwizdać, a na arenie zapewne będziesz pierwszym trupem, a jak nie, to rezerwuję przywilej wbicia ci siekiery w czaszkę!!!
  Kilkadziesiąt osób - w większości uczniów z różnych roczników - zaczyna klaskać i skandować moje imię.
  - Obiecuję, że on nie wróci z Kapitolu! - wołam wskazując Jacoba.
  Krzyki nasilają się, a na telebimie ukazuje się twarz Lo. Z głośników słychać głos mojej najlepszej przyjaciółki:
  - Może zostawiamy ją w dobrych rękach? Jej własnych.
  - Z pewnością - teraz słyszę głos Mad.
  - Trzymajcie się!!! - wrzeszczę.
  Drzwi się zamykają, pociąg rusza, a ja jeszcze długo stoję przy drzwiach i patrzę na lasy, pagórki i doliny mojego dystryktu, do którego pewnie już nie wrócę żywa...
  Ale Jacob zawsze przodem - myślę i uśmiecham się do siebie.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Rozdział II ~ Pożegnania

  - Czy są jacyś ochotnicy? - pyta Ceri Vogue.
  Taaaaak, jasne - myślę. - Na pewno zaraz wszyscy w dożynkowym wieku rzucą się na estradę, bo chcą zginąć zapewniając Kapitolowi widowisko. Co za kretynka.
  - Zatem oto oni! Tegoroczni trybuci z Dystryktu Siódmego! Dzielny młody mężczyzna i silna i odważna młoda kobieta! - woła do mikrofonu rozentuzjazmowana Ceri. - Podajcie sobie ręce - zwraca się do nas. - A publiczność proszę o gromkie brawa na cześć naszych szczęściarzy!
  Robi mi się niedobrze, ale podaję rękę Jacobowi.
  Publiczność klaszcze i uśmiecha się. Zazwyczaj byłam po tamtej stronie i klaskałam. Teraz wiem, jak czuli się ci, którym klaskaliśmy.
  Gdy brawa powoli się kończą, Ceri odwraca nas placami do widowni i wchodzimy do Pałacu Sprawiedliwości.
  Jedziemy windą (my to ja, Jacob, Ceri i kilku Strażników Pokoju). W końcu winda staje i wychodzimy. Jeden ze Strażników bierze mnie za rękę i prowadzi w przeciwnym kierunku niż drugi Strażnik Jacoba. W końcu stajemy przed jakimiś drzwiami. Strażnik otwiera je i popycha mnie, zachęcając do wejścia.
  Znajduję się w małym i ciemnym pokoju. Na podłodze leży gruby, bordowy dywan. Reszta pokoju też jest utrzymana w tej tonacji kolorystycznej: bordowa tapeta, bordowe zasłony w oknach, bordowa kanapa.
  Siadam na tejże kanapie i podciągam kolana pod brodę. Dopiero teraz dociera do mnie, co się stało. Jestem trybutką. Dzieckiem przeznaczonym na śmierć za Kapitol. Jak do cholery mam zabić kogokolwiek, nawet tego gnojka Jacoba? Igrzyska oglądam zazwyczaj z Loui, bo sama nie dałabym rady. Cierpię na hemofobię permanentną. Nie mam szans.
  Chce mi się płakać, ale zaciskam zęby. Nie teraz.
  Nagle słyszę głos zza drzwi. Ktoś przyszedł. Prostuję się na kanapie i biorę głęboki oddech. Wbijam wzrok w drzwi.
  Do pokoju wchodzi mój tata. Siada na kanapie obok mnie i bierze mnie za rękę.
  - Natasha, masz szanse na zwycięstwo. Umiesz wspinać się na drzewa i pływać. Świetnie posługujesz się siekierą. Możesz wygrać, córeczko. Pamiętaj, że zawsze będę na ciebie liczył - wyciąga z kieszonki na piersi wisiorek w kształcie gałązki sosny.
  - To był...
  - Wiem, skarbie - tata zapina wisiorek na mojej szyi, a ja przytulam się do niego. - Kocham cię, Natasha.
  - Ja ciebie też tato i obiecuję, że postaram się wygrać. Zrobię wszystko, co będę mogła.
  Strażnik Pokoju otwiera i warczy, że czas minął. Tata wychodzi. W drzwiach odwraca się i jeszcze raz mówi "Możesz wygrać, córeczko".
  Prawie między nogami Strażnika wchodzi Louise, a Madeleine przeciska się między Strażnikiem a framugą. Obydwie siadają na kanapie - Loui po lewej, Mad po mojej prawej stronie. One nie używają argumentów uczuciowych i chyba jestem im za to wdzięczna. Przynajmniej nie wprowadzają dodatkowego zamieszania w mojej głowie. Chociaż z drugiej strony wolałabym żeby powiedziały mi, że mnie kochają, albo liczą na mnie, albo cokolwiek...
  - Jak wygrasz to każdy mieszkaniec tego padołu jakim jest Dystrykt Siódmy przez następny rok będzie dostawał codziennie paczkę z jedzeniem - mówi Mad.
  - Nasz Dystrykt - dodaje Loui - a nie jacyś obrzydliwi zawodowcy, którzy żarcia i tak mają po kokardki.
  Mam ochotę kopnąć je obie w tyłek i jednocześnie przytulić do serca. Wybieram tę drugą opcję. Obejmuję je ramionami i siedzimy tak przez chwilę.
  Kiedy muszą już wychodzić łapię Louise za rękę i mówię:
  - Wiesz, Lo, musiałaś za mało się przyłożyć do tego kopa na szczęście - niech nie myśli, że ma monopol na dołowanie ludzi.
  - Bardzo śmieszne - Louise się uśmiecha. - I jeszcze jedno. Jak już dasz się zabić, to umieraj z godnością i nie błagaj o litość.
  - Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie. Wrócę do Was, obiecuję.
  - Wasze pięć minut już minęło - Strażnik Pokoju patrzy na Lo i Mad z pogardą.
  - Już, proszę pana, już wychodzimy - mówi Mad, bierze Louise za rękę i obie wychodzą, a Strażnik zamyka za nimi drzwi.
  Zostaję sama, ale tylko na chwilę. To jeszcze nie koniec pożegnań. Strażnik wpuszcza Borisa i mówi o pięciu minutach.
  Mój chłopak podchodzi do mnie i siada obok.
  - Natasha, musisz wygrać.
  - Wiem, ale nie wiem, czy będę mogła.
  - Możesz, ja ci to mówię. Obiecaj, że do mnie wrócisz, Nat!
  - Obiecuję, że zrobię wszystko, co możliwe i niemożliwe, żeby wygrać i wrócić do Siódemki. Obiecuję, Boris.
  - Kocham cię, Nat - przytula mnie mocno i siedzimy tak aż Strażnik każe mu wyjść.
  Siadam na kanapie i znów podciągam kolana pod brodę. Czuję się mała i bezbronna. Powstrzymuję napływające mi do oczu łzy.
  W pociągu - myślę - rzucisz się na wyrko i będziesz płakać. Teraz musisz być twarda.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Rozdział I ~ Dożynki

  Wchodzę po skrzypiących schodach na piętro i zatrzymuję się w drzwiach. Tata ciągle rysuje. Podchodzę i staram się, żeby mnie nie usłyszał. Patrzę mu przez ramię i oczy wzbierają mi łzami. Tata namalował mamę, a właściwie ciało mamy po tym, jak spadł na nią gruby konar. Bardzo wiernie oddał każdy szczegół. Wzdęte ciało, połamane ręce i nogi, pokrwawiona twarz.
  Odwracam wzrok. Zaciskam zęby. W końcu nie wytrzymuję. Cały ten stres związany Dożynkami i tęsknota za mamą tworzą mieszankę piorunującą. Czuję gulę rosnącą w gardle. Łzy ciekną mi po policzkach. Osuwam się na kolana i szlocham gwałtownie.
  Tata wstaje z krzesła, kuca i obejmuje mnie ramieniem. Przez jakiś czas płaczę wtulona w niego. Aż w końcu przychodzi dziwny spokój. Tata odkleja mnie od siebie i patrzy na zegarek. Mamrocze pod nosem kilka przekleństw i patrzy na mnie.
  - Nat, przygotowałem ci kąpiel - mówi beznamiętnym tonem.
  Przechodzę do łazienki, ściągam ubrania i wskakuję do balii z względnie ciepłą wodą. Zdrapuję brud ze skóry, myję włosy, wycieram się grubym ręcznikiem i rozczesuję włosy. Zawijam się w ręcznik i wychodzę z łazienki.
  W drzwiach wbija mnie w ziemię, bo widzę, jakie ubrania tata dla mnie przygotował. Ubrania mamy. Połyskliwa, zielona bluzka i długa, czarna spódnica wiszą na krześle.
  - To były ubrania Marty - mówi tata. - Miała je na swoich Dożynkach.
  - Których?
  - Czwartych, piątych, szóstych i siódmych.
  - Czwartych? Miała piętnaście lat. Jak ja...
  - Tak, Nat, ale błagam, ubierz się, nie ma czasu.
  Zgarniam ubrania i wchodzę do łazienki. Odkładam ręcznik, zakładam pozostawioną na szafce bieliznę, wkładam ręce w rękawy bluzki i powoli zapinam błyszczące, zielone guziczki. Zakładam rajstopy i spódnicę i wychodzę z łazienki. Tata przygląda mi się krytycznie.
  - Zwiąż włosy - prosi.
  Podnoszę ze stołu zieloną - a jakże - wstążkę i związuję włosy w koński ogon.
  - Super. Teraz załóż buty i idziemy.
  Zakładam buty - również po mamie - i razem z tatą schodzę po schodach.
  Stoję w kolejce dziewczyn i chłopaków czekających na pobranie próbki krwi i odhaczenie na liście obecności. W końcu staję w sektorze dla piętnastolatków w samym środku. Loui stoi zapewne bliżej przodu, a członkowie rodzin, tacy jak Madeleine czy mój tata gromadzą się wokół sektorów.
  Na estradzie przed Pałacem Sprawiedliwości stoi siedem wygodnych foteli. W pierwszym zasiada burmistrz, w drugim Ceri Vogue, opiekunka trybutów.
  Właśnie przyjechała z Kapitolu. Ma przerażająco radosny uśmiech, wielki kwiat z kolorowej wstążki wpleciony w różowe włosy z białymi pasemkami, różowy tatuaż na lewym policzku i części szyi oraz  długą suknię w kolorze wściekłego różu wykończoną na ramionach różowo-cytrynową masą delikatnego materiału. Jest przerażająca w swojej radości.
  W następnym fotelu siedzi drobna czterdziestoparoletnia blondynka - Eve Taylor - zwyciężczyni. Dalej trzech mężczyzn - również zwycięzców - w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat - Charlie Allen, Brad Stinson i Marc Lugo (nie wiem który z nich jest który) i Blight Branch - również zwycięzca, a kojarzę człowieka z nazwiskiem tylko dlatego, że wygrał za mojego życia.
  Idealnie o drugiej burmistrz wchodzi na mównicę i zaczyna gadać o historii Panem, potem pieprzy jak potłuczony jakiś propagandowy kit po czym odczytuje listę dotychczasowych zwycięzców z Siódemki. Dwa pierwsze nazwiska nic mi nie mówią; później Eve, Charlie, Brad, Marc i Blihgt.
  Później przedstawia Ceri, która energicznie wstaje i wchodzi na mównicę.
  - Wesołych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja! - mówi z tym idiotycznym kapitolińskim akcentem i zaczyna wyjaśniać jaki to wieeeeeeeeeelki zaszczyt być trybutem.
  Wyłączam słuch i szukam Borisa, ale on oczywiście znajduje mnie pierwszy, podchodzi i obejmuje mnie mocno.
  W końcu nadchodzi pora na losowanie, a Ceri tradycyjnie oznajmia:
  - Panie mają pierwszeństwo - podchodzi do kuli z nazwiskami dziewczyn i wsuwa dłoń między karteczki. Wyciąga jedną i wraca na mównicę.
  Publiczność wstrzymuje oddech, ja wczepiam się w dłoń Borisa i z nadzieją powtarzam w myślach "to nie ja, to nie ja, nie ja, nie ja..."
  - Natasha Moore! - odczytuje Ceri.
  To ja. O w mordę. Nie no, bez jaj! To jakiś kiepski dowcip! Nie! Ja nie chcę! Ja się nie zgadzam, żeby to była prawda!!!
  - Nat, odprowadzę cię - słyszę głos Borisa i orientuję się, że nadal wbijam paznokcie w jego dłoń.
  Doprowadza mnie do wejścia na estradę.
  - Teraz musisz już iść sama - mówi głośno i wyraźnie, całuje mnie w policzek i odchodzi, a ja przypominam sobie o oddychaniu.
  Wchodzę po kilku stopniach i staram się zapanować nad drżeniem kolan.
  - Chodź do nas, kochanie, nadeszła twoja chwila sławy - ta kobieta jest naprawdę żałosna. Nie wiem, czy jest tak głupia, czy beznadziejnie żartuje. W sumie nie wiem, co gorsze. - Stań sobie o tutaj.
  Podchodzę do Ceri i staję po jej prawej stronie. Nie zdążam nawet ścisnąć kciuków za Borisa gdy słyszę:
  - Jacob Hunt!
  Jacoba Hunta znam ze szkoły i kojarzy mi się on raczej niezbyt dobrze. Drobny chłopak, który zawsze porusza się w towarzystwie dwóch napakowanych kolegów w roli ochroniarzy i zawsze naigrywa się ze wszystkich w zasięgu wzroku. Na mnie uwziął się parę lat temu - po śmierci mamy. Mówił, że była ostatnią ofiarą, że nie dała rady uskoczyć spod tego konara, że ja też jestem ofiarą. Itepe.
  Może to jednak nie źle, że wybrali nas razem, będę miała okazję do zemsty. Mimo, że jestem chronicznie niedożywiona to jednak mam dużo siły, umiem władać siekierą - w przeciwieństwie do niego - i gdyby nie ochroniarze dawno już bym skopała mu zad. Igrzyska dają mi okazję żeby zrobić to bezkarnie i w proporcjach jeden do jednego.