piątek, 7 października 2016

Część III ~ Mentorka i dziwka / Rozdział I ~ Szczęściarze numer 69

  - Rusz! Tę! Dupę! - Z każdym słowem następuje uderzenie pięścią w drzwi.
  Otwieram oczy. Uśmiecham się… i uświadamiam sobie, że dziś Dożynki. Mój pierwszy rok mentorowania. Uśmiech przygasa.
  - Idę, Eve, nie musisz tak wrzeszczeć! - odkrzykuję schrypniętym i zaspanym głosem.
  Wyczołguję się spod kołdry, wypijam kilka łyków wody z butelki stojącej przy łóżku i człapię na dół. Otwieram drzwi. Moi mentorzy, elegancko ubrani, stoją w progu.
  - Wejdźcie - mruczę, odsuwając się od drzwi.
  Tata wygląda z kuchni i patrzy pytająco.
  - Eve i Blight przyszli pomóc mi przygotować się do Dożynek - wyjaśniam.
  - Przyszliśmy kopnąć ją w dupę, żeby wreszcie się ruszyła - prostuje Eve.
  - No tak - gapię się w ziemię - nazwij to, jak chcesz.
  - Świetnie! - Eve klaszcze w dłonie. - Ty - mówi do mnie - marsz do pokoju! Zaraz do ciebie przyjdziemy. A ty - wskazuje na tatę - dwie herbaty i jedno ciepłe mleko z masłem.
  Tata chyba rozumie, że w dyskusji z Eve nie ma najmniejszych szans, bo odwraca się na pięcie i wraca do kuchni.
  Mentorka wskazuje dłonią w górę schodów (na wypadek, gdybym nie wiedziała, gdzie jest mój pokój). Posłusznie ruszam na górę, a Eve z Blightem podążają o krok za mną.
  Dziesięć minut później, nadal w piżamie, popijam mleko z masłem, a Eve kopie w stercie moich i mamy ubrań, które wyrzuciła z szafy i robi się coraz bardziej nerwowa.
  - Czy ty, do cholery, nie masz ani jednej porządnej sukienki? Miałaś prawie rok, żeby coś sobie kupić!
  Na szczęście nie muszę nic mówić, bo odzywa się Blight:
  - Evy, może po prostu dasz jej coś swojego?
  - W moje ona się nie zmieści! - warczy Eve. - Wiesz co? Bierzcie dupy w troki. Idziemy do sklepu.
***
  Po wielu perturbacjach, umyta, uczesana, ubrana w nową garsonkę w czarno-zieloną kratę i obuta w eleganckie czarne szpilki, siedzę na scenie.
  Obserwacja numer jeden: siedzenie po tej "drugiej" stronie jest równie stresującym czekaniem na wyrok, co stanie w sektorach.
  W końcu, kiedy już zdążyłam oskubać paznokcie do kości, milion lat po tym, jak weszliśmy na scenę, Dożynki się rozpoczynają. Burmistrz wchodzi na mównicę i tak jak co roku wysłuchujemy historii Panem, potem propagandowego kitu, listy dotychczasowych zwycięzców Siódemki, a potem powitania i zaproszenia na mównicę "naszej drogiej Ceri Vogue, opiekunki trybutów". Od lat to samo. Jedynym novum jest moje nazwisko na końcu listy triumfatorów.
  Nasza droga Ceri wchodzi na mównicę i tłumaczy, jaki to ogromny zaszczyt spotka tego, kto zostanie wylosowany. Osobiście nie uważam, żeby zabijanie ludzi (lub zostanie zabitym) ku uciesze Kapitolu było zaszczytem, ale co ja tam wiem… Stojący naprzeciw sceny brodaci mężczyźni w kraciastych koszulach i kobiety w patchworkowych spódnicach również nie wyglądają na przekonanych argumentacją Kapitolinki, ale co możemy zrobić? Spróbujemy zaprotestować - Strażnicy Pokoju pójdą w tłum i poleje się krew.
  - Przystąpmy do losowania! - woła radośnie Ceri. - Panie mają pierwszeństwo.
   Opiekunka podchodzi do kuli z nazwiskami dziewcząt, wyciąga karteczkę i wraca na mównicę.
  - Bohaterką dzisiejszego dnia zostaje… - Ceri prowokująco powoli wygładza papierek, a wszyscy obecni wstrzymują oddech.
  To nie Louise, nie Louise, nie Louise…
  - Marion Violetson!
  Schodzi ze mnie powietrze. Nigdy w życiu nie słyszałam o Marion Violetson. Lo jest bezpieczna na kolejny rok.
  - No chodź tu do nas, szczęściaro - woła opiekunka trybutów.
  Dziewczyna, którą poprowadzę na śmierć, wchodzi na scenę. Przyglądam jej się. Jest ubrana w zieloną sukienkę i takież balerinki, a ciemnobrązowe włosy związała w kok. Nie widzę jej twarzy, bo stoi tyłem do mnie.
- Teraz pora na panów! - woła Ceri. Drepcze do puli z nazwiskami chłopców, wkłada do niej dłoń i wyciąga jeden z losów. Wraca na mównicę.
  Nie Boris. Błagam, tylko nie on.
  - John Cramber!
  Nie Boris. Co za ulga…
  Zaraz, chwila, Cramber? Jeden z przydupasów Jacoba, którzy po jego śmierci uznali go za męczennika? Wygląda na to, że te Igrzyska będą trudniejsze niż sądziłam…
  Marion i John ściskają sobie dłonie i znów stają twarzami do publiczności. Rozlega się hymn Panem. Wstaję, pozostali mentorzy też.
  Kręci mi się w głowie. Pieśń państwowa huczy pod moją czaszką. Zauważam całkiem przeciętnie wyglądającą parę w wieku może czterdziestu lat, która mocno tuli się do siebie, i natychmiast uciekam ze wzrokiem. Nie spojrzę w oczy rodzicom Marion.
  Hymn się kończy. Trybuci w otoczeniu Strażników Pokoju wchodzą głównym wejściem do Pałacu Sprawiedliwości.
  Ludzie zaczynają się rozchodzić. Idą świętować, że to nie ich dzieci zginą. Jedynie rodziny i najbliżsi przyjaciele Marion i Johna kierują się w stronę Pałacu Sprawiedliwości.
  Patrzę w stronę Blighta w nadziei, że powie mi, co teraz.
  - Pomachaj na do widzenia tacie i reszcie i idziemy do pociągu.
  Kiwam głową. Przechodzę przez całą scenę aż do schodów. Charlie obdarza mnie powłóczystym spojrzeniem i gwiżdże głośno i przeciągle, a Marc i Brad (tak, miałam dość czasu, by nauczyć się, który jest który) wybuchają śmiechem. Dobrą zabawę przerywa im wściekły głos Eve:
  - Odczepcie się od Natashy albo pójdę tam i połamię wam gnaty!
  - A ja jej pomogę - dopowiada uprzejmie Blight, ostatecznie kończąc śmiechy-chichy. (Stinson, Allen i Lugo może i nie szanują Eve, ale Blighta się boją).
  Pożegnanie jest krótkie i zupełnie niedramatyczne.
  - Jedź, tylko wracaj szybko, bo będziemy się niepokoić. - Louise wyraża wspólną myśl.
  No tak. W tym roku będę tylko mentorką, o co tu się martwić?
  Tata, Boris i Madeleine zapewniają mnie, jak bardzo we mnie wierzą, że na pewno dam sobie radę i że mnie kochają. Ściskam wszystkich po kolei, całuję Borisa na pożegnanie i wracam do Eve i Blighta.
  Samochód burmistrza odwozi nas na dworzec, gdzie wsiadamy do pociągu. Gdy trybuci kwitną w drzwich, by kamery mogły ich ładnie pokazać, ja barykaduję się w łazience. Nie spojrzę w twarz Marion Violetson. Nie potrafię stawić czoła obowiązkom mentorki i raczej nie ma siły, która mogłaby mnie do tego zmusić. Będę siedzieć w tej łazience przez całą podróż do Kapitolu i jeszcze dłużej.
  Najchętniej przesiedziałabym w niej całe życie.
_______________
  Przepraszam, że tak długo nic nie było, ale licbaza jest chujowa. To znaczy ludzie są spoko… i nauczyciele w sumie też, ale chcą ode mnie za dużo naraz. Nie polecam, Toćka Grozdew.

środa, 31 sierpnia 2016

Rozdział X ~ Zawrotka i opowieść

  Minuta ciszy dla wszystkich, którzy wracają do szkoły. A dla tych, którzy zmieniają szkołę, to nawet dwie minuty.
***
  Gdy docieramy do pociągu, jest trzecia rano. Pijana w sztok ekipa chichocząc, rozchodzi się do swoich przedziałów. Devona również wychodzi i choć próbuje iść prosto, przy drzwiach potyka się o własne nogi. Eve wybucha śmiechem. Ceri przewraca oczami, prycha na nią, mówi mi, że jestem cudowna, całuje mnie w policzek i też wychodzi. W salonie zostajemy tylko ja, Eve i Blight.
   Mam pewność, że otaczają mnie sami swoi i nikt na mnie nie doniesie, gdyby przyszło co do czego. Zdejmuję marynarkę Cravena z ramion i rzucam ją w kąt przedziału. Eve pogardliwie na nią pluje. Blight kiwa głową, aprobując wyrazy naszego głębokiego wstrętu do nieszczęsnego żakietu.
   - No dobra. -  Obdarzam marynarkę ostatnim lodowatym spojrzeniem i siadam wygodnie w fotelu. - Powie mi ktoś, co te landrynki jeszcze tu robią? - Wskazuję dłonią gdzieś w kierunku przedziałów ekipy, Devony i Ceri.
    - Święto Zbiorów brzmi znajomo? - pyta kwaśno Eve. - Tournee ciągle trwa. - Zauważa moją rozczarowaną minę i dodaje: - Uwierz mi, też mam ich dość, ale nic z tym nie zrobimy. - Gestem przywołuje stewarda i zwraca się do niego: - Chłopcze, gdybyś mi przyniósł herbatę, byłabym ci dozgonnie wdzięczna. Jemu - wskazuje na Blighta - też możesz przynieść. A dla tej damy - wskazuje podbródkiem w moim kierunku - ciepłe mleko z masłem.
   Chłopak wychodzi, a Blight zwraca się do mnie:
   - Landrynki?
   - Tak, ale te tanie i paskudne. Mdli mnie od ich słodyczy.
   - O tak, tanie i paskudne landrynki są okropne - potwierdza Eve.
   - A masło maślane - wcina jej się w słowo Blight.
   - Ha ha ha, strasznie śmieszne - prycha mentorka sarkastycznie.
   Na szczęście zanim zdążą się pokłócić wraca steward i stawia na stole tacę z dwiema filiżankami herbaty i kubkiem mleka z masłem. Mogłabym zapytać Eve o tego triumfatora z Szóstki, który podobno na przyjęciu u Snowa dostał szału, ale nie mam nastroju na powrót do depresyjnych rozmyślań o tym, jak bardzo Kapitol nie szanuje... właściwie niczego. Oprócz ukochanego pana prezydenta. Dobra, koniec filozofowania na dziś.
    Eve popija herbatę i wzdycha:
   - Moja babcia, kiedy jeszcze żyła, kupowała mi czasami anyżkowe landrynki. To było najlepsze, co w życiu jadłam.
   - Anyżkowe landrynki? - dziwi się Blight. - Z tego sklepu przy rynku? Przecież tam jest potwornie drogo! Myślałem, że ty pochodzisz z Polany.
   - Ja jestem z Polany, ale moja mama była z bogatej rodziny.
   - Czegoś tu w takim razie nie rozumiem.
   - Jesteś pewien, że chcesz teraz wysłuchiwać tej długiej i nudnej historii?
   -  Absolutnie pewien - oświadcza Blight dobitnie.
   - Ja też! - dodaję cienko, żeby przypomnieć o swoim istnieniu.
   - Ceri mnie udusi, że nie pozwalam wam spać - wzdycha Eve. - No ale trudno się mówi. - Rozsiada się wygodniej. - Wczujcie się w klimat tej opowieści...
   Blight tak się wczuwa, że próbując umościć się w fotelu, potrąca łokciem filiżankę. Natychmiast przybiega steward, sprząta wylaną herbatę i przynosi nową.
   Kiedy już wszyscy siedzimy wygodnie, ciepło i czysto, Eve zaczyna opowiadać.


  Dawno, dawno temu żyła sobie Madlyn Jackson - sympatyczna dziewczyna z całkiem przeciętnym stanem posiadania. Gdy miała szesnaście lat, poznała Reginalda Gabriela Axe'a - chłopca z równie przeciętnym stanem posiadania. Od razu się w sobie zakochali. Gdy tylko dożyli pełnoletności - wzięli ślub. Madlyn urodziła mu śliczną córeczkę Ninę. Ciężką pracą Reginald powiększał ich przeciętny stan posiadania i kilkanaście lat później był już bogatym i szanowanym meblarzem.
   Gdy ich córka, Nina, miała osiemnaście lat, zakochała się. Wybranek jej serca nazywał się Gary Taylor, pochodził z Polany, a jego stan posiadania był dużo poniżej przeciętnej. Reginald chciał wydać córkę za kogoś ze stanem posiadania co najmniej równym swojemu, a najchętniej wyższym, więc sprzeciwił się małżeństwu Niny i Gary'ego. Madlyn usiłowała go przekonać, że przecież jego pieniędzy starczy i dla rodziny Taylorów, ale jak wiadomo, ilość empatii jest odwrotnie proporcjonalna do ilości posiadanych dóbr, więc do Reginalda nie docierała argumentacja żony.
   Ojciec chciał wrobić Ninę w małżeństwo z synem ówczesnego burmistrza - przekonanym o swojej nieskończonej wspaniałości zarozumiałym dupkiem o imieniu Jonathan. Jednak nie z Niną Axe takie numery! Jeszcze tej samej nocy uciekła przez okno swojego pokoju, mając jedynie mały plecak z zapasową bielizną, bluzką i parą spodni. Następnego dnia, nie zważając na bluzgania Reginalda Gabriela Axe'a, Nina Axe i Gary Taylor wzięli ślub.


  - I bardzo dobrze, w przeciwnym razie nie powstałby taki cud jak ja i na świecie byłoby dużo nudniej i bardziej szaro - kończy Eve. - Reginald oczywiście nigdy nie wybaczył córce ucieczki z domu i związania się z biednym chłopakiem, ale Madlyn kochałaby swoją małą córeczkę, nawet gdyby uciekła z prezydentem Snowem, więc potajemnie wspierała moich rodziców finansowo jak tylko mogła i kupowała mi anyżkowe landrynki.
  - Wytłumacz mi jedno - odzywa się w końcu Blight. - Jak to możliwe, że znam cię od siedmiu lat i jeszcze nigdy nie słyszałem tej historii?
  - Wielu rzeczy o mnie nie wiesz… - odpowiada Eve wymijająco.
  - Niby czego? - Blight wstaje. - Twój ulubiony kolor to zielony, twoje ulubione słowo to pączek. - Mówi szybko, jakby się obawiał, że Eve zaraz mu przerwie. - Zawsze chciałaś mieć kota. Kochasz anyżkowe landrynki. Śpisz przy otwartym oknie. Pod prysznicem śpiewasz piosenki Wolfa Petersa. Używasz szamponu o zapachu bawełny i wiercisz się przez sen. Mogę tak długo wymieniać. Więc o czym jeszcze nie wiem?!
  Eve parska śmiechem.
  - Spokojnie, spokojnie. Tak mi się powiedziało.
  - No to niech ci się lepiej tak nie mówi.
  - Nie będzie się mówić - obiecuje Eve. - A teraz spać.
***
  Ostatnie zdania przemówienia wypowiadam z uśmiechem dużo szerszym niż życzyłaby sobie tego Ceri. Wszystko przez dzieciaki z Polany, które wbrew zasadzie "Najpierw Przemówienie, Wyżerka Dopiero Później" dobierają się do talerza pełniego soczystych steków. Dla takich chwil warto było wygrać Igrzyska.


KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ

___________
  Moje żuczki, mamy dziś do omówienia cztery zagadnienia.
  Pierwsze: to był najmniej produktywny sierpień w historii tego bloga i chciałabym was za to przeprosić, ale najpierw tona dziwnych opowiadań pisanych dla różnych ludków bożych, a później cała seria "Pretty Little Liars" (to ma szesnaście tomów!) nie sprzyjały zajmowaniu się Natashą.
  Drugie: nie wiem, jak będzie z kolejnymi rozdziałami, bo będą pisane do spółki z Arriane Rumlow, a ona i jej wena są specjalnej troski.
  Trzecie: czy chcielibyście, żebym wstawiła swoje (upośledzone) szkice przedstawiające stroje Nat z tournee w kolejnych dystryktach? Dajcie mi znać w komentarzach!
  Czwarte: śpieszmy się kochać wakacje, tak szybko odchodzą… Z całego serduszka życzę szczęścia wszystkim, którzy wracają do szkoły. Wesołych Głodowych Igrzysk i niech los zawsze Wam sprzyja!

niedziela, 7 sierpnia 2016

Rozdział IX ~ Taniec z mordercą

  Dla moich rodziców, którzy są najlepszą parą ryjącą banie ever
***
  - A jak tam plany na przyszłość?
  Kolejne pytanie Caesara Flickermana Natasha Moore z Siódemki odbiera jako wyrzut. "Jak tam zamierzasz sobie radzić z tym, że zabiłaś tyle osób?". Na szczęście Natasha Moore w wersji z Kapitolu trzyma tą z Siódemki w ryzach i nie pozwala jej się odezwać. Zamiast tego uśmiecha się wesoło i rozbawiona odpowiada:
  - A bo ja wiem? Jeść za wszystkie czasy, mentorować i dobrze się bawić. Nad szczegółami będę myśleć później.
  - Zatem w imieniu swoim i chyba wszystkich widzów życzę ci dobrej zabawy. A państwa proszę o pozostanie z nami, gdyż za chwilę rozpocznie się transmisja na żywo bankietu w prezydenckiej posiadłości, z udziałem między innymi: pana prezydenta Coriolanusa Snowa, wszystkich organizatorów Igrzysk, w tym głównego organizatora - pana Emiliusa Cravena oraz naszej uroczej triumfatorki.
***
  Lokaj pomaga mi wysiąść z samochodu. Kątem oka widzę jak Blight, który wysiadł z następnego wozu, podaje rękę Eve. Zanim Ceri pojawi się znikąd i poprowadzi mnie w kierunku wielkiej willi, zauważam też Devonę i ekipę przygotowawczą.
  - Pamiętaj, szeroki uśmiech. Wszyscy cię kochają! - mówi Ceri po raz enty. - No i masz śliczną sukienkę!
  Przeglądam się w wielkim lustrze, gdy mijamy takowe w gigantycznym przedpokoju. I nie, nadal się nie poznaję.
  Dziewczyna w lustrze - chyba rozpoznaję Natashę z Kapitolu (ehh, za dużo ostatnio filozofuję) - ma na sobie balową sukienkę składającą się z czarnego gorsetu i spódnicy z fioletowego materiału okrytego sztywną, czarną koronką (z przodu odkrywającej kolana, z tyłu prawie zamiatającej ziemię). Jej nogi są obute w czarne balerinki z fioletowymi kokardami (Devona chciała by były to pantofle na dziesięciocentymetrowych obcasach, ale Blight wyraził zaniepokojenie, jak niby się w takich butach tańczy). Włosy i powieki dziewczyny z lustra są obsypane fioletowym brokatem; na szyi ma fioletową aksamitkę. Jej paznokcie są pomalowane na fioletowo, a usta na delikatny róż. Jest (jestem?) śliczna.
  Z przedpokoju przechodzimy do sali balowej i tu następuje szok. Spowiedziewałam się nieco bogatszej wersji kolacji w Jedynce, więc to, co widzę, zapiera mi dech w piersi.
  Sufit znajdujący się wiele metrów wzwyż, wygląda jak nocne niebo. W połowie drogi między nim a podłogą unosi się orkiestra. Dosłownie jakby muzycy płynęli w powietrzu. Pośrodku sali znajduje się sporych rozmiarów parkiet, a pod ścianami stoją stoły uginające się pod ciężarem wszelakiego możliwego i niemożliwego jedzenia. (Poważnie, w życiu nie widziałam takiej fury żarcia naraz). To tu, to tam stoją fotele i kanapy ustawione wokół kominków, kwietników czy stawów. Na coś takiego nie mogła przygotować żadna Jedynka.
  - Miłej zabawy! - ćwierka Ceri i zostawia mnie samą.
  Przez chwilę czuję się mała, samotna i opuszczona, ale zaraz zauważam Eve i Blighta, siedzących na kanapie otaczajacej jeden ze stawów. Mentorka ubrana we wściekle fioletową sukienkę trzyma w prawym ręku udko jakiegoś egzotycznego ptaszydła i ogryza je bez specjalnego przejmowania się zasadami dobrego wychowania i zachowania przy stole, a mentor w szmaragdowozielonym garniturze wpatruje się w nią jak w obrazek i palcem wskazującym prawej dłoni mąci wodę w stawie (zapewne przyprawiając biedne rybki o zawał serca). Natychmiast ruszam w ich kierunku.
  - O, Natasha! - woła radośnie Eve z ustami pełnymi mięsa. - Weź sobie coś dobrego i chodź do nas. - Mówi trochę niewyraźnie, nie wiem, czy to wina pełnych ust, czy już zdążyła się upić.
  Przesuwam wzrokiem po stołach. Podchodzę i nakładam sobie różowawej ryby w pieczonych warzywach, po czym kieruję się w stronę mentorów.
  - Jedz szybko, zanim się do ciebie przyczepią reporterzy - radzi Blight, podkaradając mi z talerza krążek marchwii. M o k r ą  r ę k ą, którą wcześniej płoszył ryby.
  Eve wybucha głośnym śmiechem. Czyli zdążyła się już podpić.
  - Uwielbiam was - mruczę, zabierając się za jedzenie.
  Jestem może w połowie, gdy nagle tuż przed nami wyrasta Pamela z mojej ekipy przygotowawczej, przyozdobiona w stojącego u jej boku wysokiego, szczupłego mężczyznę po pięćdziesiątce. Mężczyzna ów ma pociągłą twarz, szopę czarnych włosów, jasnoniebieskie oczy i prosty, długi nos. Jest ubrany w czarny garnitur.
  - Natasho - Pamela chichocze, choć stara się być poważna - to jest Emilius Craven, główny organizator Igrzysk.
  Z trudem powstrzymuję pierwszy odruch, jakim jest rzucenie temu kolesiowi w twarz resztek mojej ryby.
  Pamela chyba próbuje coś powiedzieć, ale jest tak pijana, że tylko bełkocze i zanosi się histerycznym chichotem.
  - Czy zechciałaby pani, panienko Moore, udzielić mi tego zaszczytu i zatańczyć ze mną? - pyta Craven.
  [od autorki: włącz piosenkę numer 17 - "Dancing with danger"]
  Niedźwiedziopodobne zmiechy. Wiewiórka o pomarańczowych oczach. Ten człowiek chciał ze mnie zrobić widowisko. I udało mu się.
  Przez sekundę wyobrażam sobie, że wbijam siekierę między jego zimnobłękitne, martwe oczy.
  Otwieram usta.
  "Pan chciał mnie zabić pół roku temu na arenie. Oczywiście, że chętnie z panem zatańczę".
  - Bardzo chętnie, panie Craven - odpowiadam radośnie. Odstawiam talerz i podaję mu dłoń.
  Eve patrzy na mnie ze współczuciem. Pamela nagle przestaje zanosić się pijackim śmiechem i zaborczo obejmuje Cravena.
  - Ale nie zostawisz mnie na długo, prawda Em? - pyta miękko. - Jak wrócisz, pójdziemy w jakieś ciche miejsce… założyłam tę koronkową bieliznę specjalnie dla ciebie!
  Niedawno zjedzona ryba z warzywami podchodzi mi do gardła. A już zaczynałam lubić Pamelę…
  - To tylko jeden taniec, Pam - tłumaczy jej Craven. - Jesteś taka słodka, gdy się upijesz - szepcze i całuje ją w czubek nosa.
  Eve i Blight wyglądają jakby właśnie zjedli właśnie całą cytrynę. Ja pewnie też tak wyglądam. Z trudem wyginam wargi w uśmiech. Główny organizator Igrzysk prowadzi mnie na parkiet.
  - Nie przejmuj się Pamelą, czasem potrafi być naprawdę nieznośna i miewa napady zazdrości.
  Kiwam głową i uśmiecham się, jakbym brała gadkę-szmatkę tego typa za dobrą monetę. Brzydzę się go. Dotyk jego dłoni na mojej pali jak ogień. Wolałabym już spędzić cały dzień w pniu gnijącego drzewa, otoczona przez stworzonka umożliwiające to gnicie, niż tkwić na tym bankiecie, w tej sukni, tańcząc z człowiekiem, który odpowiada za śmierć tylu dzieciaków.
  Docieramy na parkiet. Orkiestra zaczyna grać jakąś powolną, senną melodię. Craven obejmuje mnie ramieniem. Wzdrygam się z odrazą. Zaczynamy tańczyć, właściwie suniemy po parkiecie. Znowu się wzdrygam.
  - Zimno ci? - pyta główny organizator Igrzysk. - Punkt ujemny dla twojej stylistki, mogła dać ci do tej sukni sweterek albo chociaż szal. - Obejmuje mnie mocniej, jakby chciał mnie ogrzać.
  Podświadomie napinam wszystkie mięśnie. Już widzę wspaniałą furię Pameli i jest to jedyna rzecz, jaka poprawia mi nastrój.
   Craven jest tak blisko, że przypadkiem moja twarz ociera się o jego idealnie białą koszulę. Nie mogę powstrzymać swojej reakcji i znów wzdrygam się okropnie.
  - Biedne dziecko, ależ marzniesz - wzrusza się nade mną główny organizator. Po czym robi coś przeokropnego, a mianowicie zdejmuje marynarkę i zarzuca mi ją na ramiona.
  Mało mi brakuje do rozpłakania się. Craven pachnie cynamonem i czymś ostrym, co zapewne jest najdroższymi kapitolińskimi perfumami. Na szczęście wpadam na pomysł.
  - Pamela nie będzie się gniewać? - pytam niewinnie.
  - Och, moja droga - mówi Craven tonem "Co ty wiesz o życiu, dziecko?" - niech tylko spróbuje.
  Wyczuwam zawoalowaną groźbę. No i plan spalił na panewce. Jestem skazana na cholerną marynarkę Cravena do końca przyjęcia, a może nawet na dłużej. Ble.
  Na szczęście taniec wreszcie się kończy. Craven odprowadza mnie do mentorów na kanapę wokół stawu. Pamela od razu rzuca się na niego i zaczyna okładać go pięściami. Niestety nie ma szansy wyrządzić mu poważnej krzywdy, bo siły ma tyle, co zdychająca dżdżownica. Słyszę jeszcze niezgrabne tłumaczenia Cravena: "Ależ Pam, ona marzła, co miałem robić?". Szkoda, że tak się nie przejmuje pozostałymi dwudziestoma trzema trybutami, którzy polegli w ostatnich Igrzyskach.
  Eve spuwa do stawu.
  - Paskudny typ, co?
  - Paskudny - zgadzamy się jednocześnie ja i Blight.
  - Więc po prostu go olejmy i chodźmy po jeszcze coś do jedzenia.
  Uśmiecham się. Ta kobieta zawsze poprawia mi nastrój samym swoim istnieniem.
  Ruszamy do stołów. Blight bierze sobie miskę zielonej zupy.
   - Pasuje ci do garniaka - uśmiecha się Eve. - To teraz ja muszę znaleźć coś fioletowego.
  Po chwili poszukiwań trafiamy na intensywnie fioletową pastę, która stoi w bezpośrednim sąsiedztwie ogromnego stosu naleśników. Mentorka smaruje sobie jednego.
  - Nat, zjedz coś - prosi Blight znad swojej zielonej zupy.
  Posłusznie nakładam sobie ogromną porcję pieczonych ziemniaków (w tym zalewie egzotyki one wydają się bezpiecznie swojskie). Wracamy na naszą kanapę. Jacyś ludzie robią zdjęcia, podrywają mnie z kanapy, żeby ze mną zapozować, cmokają mnie w policzki. Kilka razy dokładam sobie ziemniaków, w głębokim poważaniu mając resztę uczty.
  Później idziemy z mentorami po deser. Blight je jakiś sernik, Eve lody, a ja przypinam się do pysznego ciasta i jem je, aż całkiem się zapcham. Dopiero wtedy zauważam, że moi mentorzy poszli tańczyć.
  Nagle podchodzą do mnie Zack i Claudia - czyli reszta mojej ekipy przygotowawczej.
  - Natasha, dlaczego nie jesz? Przecież jest jeszcze tyle pysznych rzeczy do spróbowania - odzywa się Zack. Pijacki bełkot, jeśli nałożyć na niego jeszcze kapitoliński akcent i chorobliwe podekscytowanie, stwarza prawie niemożliwe do zrozumienia seplenienie.
  - Jestem pełna - odpowiadam. - Nie przełknę już ani kęsa więcej.
  Claudia wybucha śmiechem.
  - Proszę cię, to przecież nie powód, żeby sobie odmawiać przyjemności - oświdcza i chwyta mnie za nadgarstek. Ciągnie mnie do stołu, na którym stoją małe kieliszki na wysokich nóżkach, pełne czegoś przezroczystego.
  - Pij! - nakazuje bełkotliwie Zack.
  Ostrożnie podnoszę jeden z kieliszków i przyglądam się podejrzliwie jego zawartości. Cóż, ekipa by mnie nie otruła, bo jestem dla nich przepustką na prestiżowe imprezy takie jak ta. Unoszę kieliszek do ust.
  - Och nie, nie tu! - piszczy Claudia.
  - Tam! - wtóruje jej Zack, wskazując drzwi do toalet.
  Coś tu nie gra, coś tu bardzo nie gra…
  - Zwymiotuję jak to wypiję, tak?
  - No ba! - wykrzykuje Zack.
  - Żeby jeść dalej! - chichocze Claudia. - Bez tego trudno byłoby dobrze się bawić!
  [od autorki: włącz piosenkę numer 18 - "Milch"]
  Robi mi się niedobrze. Sala wiruje. Zaraz porzygam się bez pomocy tego drinka.
  - Słabo ci, Natasha? - pyta zaniepokojona Claudia.
  Odstawiam kieliszek, jakby nagle zaczął parzyć mnie w dłoń, i pośpiesznie siadam na najbliższym fotelu. Otaczają go kwiaty. Odchylam głowę do tyłu i zamykam oczy. To mój stary i wypróbowany sposób na radzenie sobie w takich sytuacjach.
  Dzieciaki z Polany płaczą z głodu, w innych dystryktach pewnie jest jeszcze gorzej, choćby w takiej Dwunastce. Mieszkańcy dystryktów głodują, a ludzie w Kapitolu rzygają, żeby móc zeżreć jeszcze więcej. Nie są chorzy, nic im nie zaszkodziło… tutaj tak się robi. Mam ochotę krzyczeć  z furii, bezsilności i rozpaczy na niesprawiedliwość tego świata.
  - Natasha? - głos, który nad sobą słyszę, należy do Blighta. - Nie możesz tak siedzieć, wszyscy się na ciebie gapią.
  - Wiesz, co oni robią? - pytam płaczliwie. - Wymiotują, żeby…
  - Wiem, dziecino, wiem. - Mentor gładzi mnie po policzku. Mówi miękkim, uspokajającym głosem.
  Chciałabym zamknąć się w łazience i trochę popłakać, ale wszyscy na mnie patrzą. Jestem głupia, Blight na pewno wiedział, pewnie na swoim bankiecie przeżył podobny szok, co ja dziś.
  Ogarnia mnie panika na tych widok wszystkich wlepionych we mnie oczu.
  - Blight, oni się gapią…
  - Chodź, zatańczymy. - Mentor prowadzi mnie na parkiet.
  - Tak, zatańczymy - powtarzam cicho i niewyraźnie.
  Melodia jest podobna do tej, do której tańczyłam z Cravenem - równie powolna i senna, za to towarzystwo bez porównania lepsze. Kołyszemy się z Blightem do rytmu.
  - Nie martw się - mówi mentor - ja, kiedy się dowiedziałem o tym wymiotowaniu na życzenie, porzygałem się bez niczyjej pomocy. Słyszałem też, że jakiś triumfator, bodajże z Szóstki, dostał szału: wywrócił stół z… tymi kieliszkami i wybiegł do ogrodów. Jak poprosisz Eve, to może ci opowie.
  - Jasne. Czasami mam wrażenie, że już nie dam rady - żalę się.
  - Spójrz na to tak: za parę godzin wracamy do domu i znowu masz spokój na pół roku.
  - A potem Dożynki i pierwszy rok mentorowania.
  - To też prawda, ale wiesz, że nie jesteś sama, prawda? Ja i Eve będziemy cię wspierali i jakoś przeżyjesz.
  - Dzięki, Blight. Nie mam pojęcia, co bym bez was zrobiła.
  Utwór kończy się, Blight odprowadza mnie na kanapę przy stawie. Obiecuje, że zaraz wróci i przyniesie mi coś na poprawę nastroju.
  Rozglądam się po sali. Widzę, że Eve tańczy z Emiliusem Cravenem i ma minę, jakby ktoś wylał na nią spluwaczkę. Nie dziwię jej się, ja musiałam mieć podobną.
  Wraca Blight z czymś, co nazywa gofrem z bitą śmietaną. Nie jadłam tego nigdy wcześniej, ale muszę przyznać, że jest pyszne. Sobie też przyniósł jednego, więc obydwoje jemy i milczymy.
  Kolejny utwór się kończy. Eve nieco zbyt energicznie odrywa się od głównego organizatora Igrzysk. Odraza to mało, żeby opisać wyraz jej twarzy.
  Blight znowu prosi ją do tańca. Eve rozpromienia się. Mentorzy wirują teraz po parkiecie w jakimś energicznym tańcu. Koncentruję na nich całą moją uwagę. Odrywam myśli od rzygających Kapitolińczyków, głodnych dzieci i wszelkich własnych problemów. Myślę tylko o Borisie i o tym, czy my też kiedyś będziemy tak tańczyć.
___________________
  Okej, okej, możecie mi wyrwać ten kłamliwy język. Wielkie sorry za tę przerwę, ale musiałam się skupić na ff i one-shocie na urodziny moich przyjaciółek. Jestem prawie pewna, że nadrobię w sierpniu.
  Co do "Milch": w playliście powiniem znajdować się ten utwór w jedynym słusznym wykonaniu, czyli wykonaniu Serkana Kayi. Niestety wszystkie filmiki z tą wersją zostały perfidnie usunięte z YouTube, więc musiałam wstawić pierwszy z brzegu. Jednak z całego serduszka polecam sprawdzić sobie wykonanie Serkana, bo jest naprawdę epickie.

czwartek, 30 czerwca 2016

Rozdział VIII ~ Najbogatsi

  Dla mojej mamy, za shipowanie gejowskich paringów z Trylogii Czasu i plan życia na porwanie mojej nauczycielki niemieckiego i wyjazd na oficjalną premierę "Smaragdgrün" 
***
  - No dobra, a teraz mów, co tam się, kurna, stało. - Eve Taylor siedzi w wygodnym fotelu z nogą założoną na nogę i bębni palcami o blat stolika.
  Streszczam jej wydarzenia dzisiejszego popołudnia. W miarę jak mówię, oczy mentorki robią się coraz większe.
  - Jedno jest pewne: zdrowa na umyśle, to ona nie jest.
  - A o kim rozmawiamy? - Blight wchodzi do salonu, balansując tacą, na której stoją parujące kubki. Stawia ją na stole i siada w wolnym fotelu.
  - Młodsza siostra Richarda Campbella obiecała, że nasza przyszłoroczna trybutka będzie w czarnej dupie - streszcza moją relację Eve.
  - Zaraz… czyli to ona tak załatwiła Tashę?
  - Bystry jesteś.
  - Dlaczego nic nie powiedziałaś? - mentor zwraca się do mnie. - Strażnicy Pokoju zorganizowaliby, żeby w kamieniołomie coś spadło jej na głowę zanim zdąży pierdnąć!
  - Gówno prawda i dobrze o tym wiesz - przerywa mu Eve. - Rozrywka jest najważniejsza, a skoro ta młoda Campbell chce im ją zapewnić, to palcem jej nie tkną.
  - Jak to: rozrywka? - pytam skołowana.
  - Normalnie. Co byłoby lepsze: trybuci zabijający się żeby przeżyć, czy trybuci zabijający się żeby przeżyć i przy okazji się zemścić? Przedstawienie musi trwać, więc może nie róbmy Drew większej reklamy niż i tak zrobią jej na Igrzyska.
  - Niby rozumiem - wzdycha Blight - ale na myśl, że takie… takie coś ma ujść jej na sucho, skręcają mi się flaki.
  - Blight, świata nie zmienisz. - Eve gładzi go po dłoni. - Lepiej napijmy się tej herbaty.
  - O ile nie wystygła. Tasha, dla ciebie jest ciepłe mleko z masłem.
  - Dzięki, Blight. - Biorę ciepły kubek i popijam z niego małymi łykami, przy okazji grzejąc dłonie, zimne jak u trupa.
  - Co się tak krzywisz? - pyta nagle Eve. - Czyżby w związku z jutrzejszą wizytą w Jedynce?
  - Nawet nie. Po prostu pomyślałam, że Bogu ducha winna dziewczyna z naszego dystryktu będzie w przyszłym roku płacić za moje błędy.
  Mentorka tylko odrobinę się wychyla. Słyszę klaśnięcie, a szok jeszcze zwiększa ból uderzenia. Przyciskam dłoń do twarzy.
  - Auuu… a tym razem za co?
  - Za głupie pierdolenie! Filozof z cholernego podwórka… Błędem nazywasz przeżycie? Czy może zabijanie przeciwników, żeby oni nie zabili ciebie?
  - Już się nie odzywam, nie krzycz na mnie.
  Blight kiwa głową i głaszcze mnie po ramieniu.
  - Też przez to przechodziłem.
  - Kolejny myśliciel… - prycha Eve. - Cholera, jeszcze jeden taki i mnie coś trafi.
  - No już, już. - Blight obejmuje ją pocieszająco. - Następnego myśliciela wspólnie utopimy.
  Eve parska i zalewa się herbatą. I jak w takim towarzystwie martwić się czymkolwiek, łącznie z jutrzejszą uroczystością?

***
   Muszę zmrużyć oczy, inaczej blask miliona diamencików niechybnie by mi je wypalił. Spod półprzymkniętych powiek przyglądam się stosunkowo krótkiej, białej sukience, z kwadratowym dekoltem i bez rękawów, w całości wyszytej brylantami.
  - Naszyłaś na to coś pół Jedynki! - Uśmiecham się do Devony. Chyba mi odbija.
  - Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt jeden maleńkich brylancików - oświadcza stylistka z dumą.
  - W Dwójce jechałyśmy raczej na skromności i nierzucaniu się w oczy… i jakby żałobie. Tutaj mam błyszczeć jak psu jajca?
  - Jak ty się wyrażasz? Co to w ogóle za porównania… No ale głównie o to chodzi.
  - Mogę wiedzieć, dlaczego?
  - Oczywiście, skarbie. Dystrykt Pierwszy jest najbardziej reprezentacyjnym dystryktem Panem…
  Na szczęście w porę gryzę się w język, zanim wypalę "Tak, wiem. Do cholery, uczyli nas o tym w szkole!".
  - …więc musimy im pokazać, że wcale nie jesteś od nich gorsza, tylko dlatego, że pochodzisz z Dystryktu Siódmego. Stąd to bogactwo i przepych na sukience. Teraz rozumiesz?
  - Prężymy muskuły i pokazujemy, że jesteśmy lepsi? To mi się podoba. - Uśmiecham się, choć mój uśmiech w tej sytuacji przeczy wszelkiej logice.
  - No i bardzo dobrze, skarbie. Zakładaj to.
  Posłusznie zakładam sukienkę, która waży chyba z tonę (ostatecznie brylanty to nie pierze). Stylistka pomaga mi zapiąć suwak na plecach, a następnie podtyka pod mój nos białe pantofle z brylantowymi klamerkami, mówi coś jak "niskie czółenka" (cokolwiek to znaczy), wpycha mi te buty do lewej ręki, łapie mnie za prawy nadgarstek i ciągnie za sobą do stolika uginającego się od brylantowej biżuterii.

  Gapię się na ciężkie naszyjniki, bransolety i pierścienie z gargantuicznymi oczkami. Za tę biżuterię można by przez przez rok wykarmić całą Polanę! I jeszcze jedno: gdzie jest osiołek, który będzie to wszystko dźwigał, bo ja nie dam rady?
  - Co ci się najbardziej podoba? - pyta Devona. - Wybieraj, bo wszystkiego nie udźwigniesz. - Od kiedy ta Kapitolinka ma podsłuch w moim mózgu?!
  Wybór pada na wisiorek w kształcie gałązki sosny wysadzanej brylantami (wyraźnie inspirowany moim naszyjnikiem z Igrzysk), bransoletkę z brylantów oszlifowanych w kształt ośmiościanów foremnych i pierścionek z brylantem rozmiaru mojego paznokcia.
  Devona wzywa ekipę, żeby zrobili mi makijaż i już po chwili mam jasne cienie na powiekach i łagodnie różowe usta. Pamela zapina mi na szyi wisiorek; zakładam bransoletkę i pierścionek i kieruję się do drzwi.
  - Chcesz wystąpić boso? - pyta Pamela. - Będzie śmiesznie, nie przeczę, ale chyba nie o to nam chodzi.
  Posłusznie wracam po buty i dopiero wtedy pozwalają mi iść do salonu.
***
  Stoimy na peronie i czekamy, aż ktoś po nas łaskawie wyjdzie. Dochodzę do wniosku, że nie lubię burmistrza Jedynki, który najwyraźniej uważa, że może nas olać tylko dlatego, że jesteśmy z Siódemki. Chociaż trzeba przyznać, że Dystrykt Pierwszy robi wrażenie. Oni na pewno nie mają biedniejszej części.
  - Przedmieście Kapitolu - mruczy Eve, oddychając głęboko.
  - Srają diamentami i uważają się z tego powodu za lepszych od innych - parska Blight. - Faktycznie, przedmieście Kapitolu.
  - Nie tak głośno - warczy mentorka. - Może jeszcze to wykrzyczysz, co?
  Blight już otwiera usta, ale Eve zatyka mu je dłonią.
  - Czasami naprawdę odnoszę wrażenie, że masz najwyżej trzy latka - wzdycha i zabiera rękę. - Jak ja z tobą w ogóle wytrzymuję?
  - I tak mnie kochasz - Blight łobuzersko się uśmiecha.
  - Co prawda, to prawda - Eve odpowiada uśmiechem.
  W moim polu widzenia pojawia się luksusowo wyglądający samochód.
  - Ej, ludzie - przerywam mentorom - może odłóżcie te wyznania na później, bo zdaje się, że burmistrz w końcu się pofatygował.
  - Zapewne oczekuje jeszcze za to kwiatów - prycha Eve Taylor. - Nie cierpię tego typa.
_____________
  Ja kwiatów za rozdział nie oczekuję, ale komentarze mile widziane.
  Wracam do wakacyjnego rytmu pisania, więc rozdziały będą częściej. Cieszmy się i radujmy!
  No i nieco spóźnione, ale zawsze: miłych wakacji wszystkim!

sobota, 18 czerwca 2016

Rozdział VII ~ Śmierć z ukrycia

  Dla Susan Kelley. Gdyby nie jej pytania na asku, nie jest pewne, czy ten rozdział w ogóle kiedykolwiek by powstał
***
  Dzisiejszy wieczór postawił znak równości między słówkiem "bankiet" i słówkiem "męczarnia". I niech to będzie za cały komentarz.
  Kiedy po trzech godzinach smutnego dłubania sztućcami w gulaszu wreszcie nas wypuszczają, czuję się jak balon, z którego ktoś wypuścił całe powietrze, psychopatycznie dźgając go widelcem. Najchętniej bym teraz trochę popłakała, a potem poszła spać i obudziła się dopiero, kiedy już wrócimy do Siódemki, ale jestem triumfatorką, a życie triumfatorów nigdy nie toczy się tak, jak oni by chcieli. Toczy się tak, jak chce Kapitol. I im szybciej się z tym pogodzę, tym lepiej dla mnie.
  Choć po powrocie do pociągu Eve i Blight namawiają mnie, żebym się położyła i spróbowała się zdrzemnąć, kategorycznie odmawiam. Mentorzy perswadują, że portrety trybutów z Dwójki mnie nie zbawią, ale się upieram.
  Już parenaście minut później, w wygodnej, luźnej piżamie, leżę na podłodze naszego "salonu" i rysuję. Usiłuję skupić się na opowiadanej przez Eve historii Roxanne Blake, ale moje myśli uciekają w stronę jutrzejszych uroczystości w Dwójce. W efekcie słowa mentorki jednym uchem mi wlatują, drugim wylatują.
  Rozumiem mniej więcej tyle, że Roxanne była dla Clarie kimś takim, jak Lou dla mnie. Pojedyńcza łza spływa mi po policzku i skapuje na arkusz papieru, przez co Evelyn Columb wygląda jakby to ona płakała. To mi zdecydowanie nie pomaga.
  - Dobra, dobra, dobra - mówi nagle Blight i wstaje. - Koniec tego smęcenia! Obie potrzebujecie czegoś znacznie pozytywniejszego.
  Eve patrzy na niego krzywo, jakby pytała: "I jak nam to niby załatwisz?". Blight uśmiecha się tajemniczo. Eve unosi brwi.
  Blight Branch, zwycięzca 61. Głodowych Igrzysk, unosi lewą dłoń, a prawą zaczyna machać tak, że wygląda jakby grał na gitarze… ale to nie wszystko. Blight zaczyna śpiewać.
  "No już, koniec żartów
Chcę znów zobaczyć cię
Choć byliśmy przyjaciółmi
Mam problem, jest mi źle…"
  Eve parska śmiechem i pomimo wszystkich okropności związanych z jutrzejszymi uroczystościami, ja też zaczynam się śmiać.
  Blight śpiewa dalej:
  "Diabli wiedzą albo i nie
Obojętnie, kocham cię!
Możesz ze mną wszystko mieć
Lecz beze mnie nie ma nic…"
  Eve i ja leżymy ze śmiechu, Blight śpiewa drugą zwrotkę i kończy refrenem. Zwabiona hałasem Ceri zagląda do wagonu, po czym szybko się ewakuuje. Blight kłania się na wszystkie strony, a ja i Eve piszczymy i bijemy mu brawo, aż rozbolą nas ręce.
  - Jesteś lepszym Wolfem Petersem niż sam Wolf Peters! - mówi Eve ze śmiechem i całuje Blighta.
***
  - Nie wierć się! - Zack usiłuje być stanowczy, ale ja nie jestem w stanie traktować poważnie mężczyzny wydającego dźwięki o tak wysokiej częstotliwości.
  - On ma rację - mówi Pamela. - Jeśli nie przestaniesz się kręcić, będziesz miała przydymione kości policzkowe, a nie oczy.
  - Ale ta sukienka się do mnie przykleja… - To brzmi prawie tak żałośnie jak się czuję.
  - Świrujesz ze stresu - gasi mnie dziewczyna. - Zack, zostaw ją na chwilę, a ty, Tasha, masz tutaj te boskie tabletki od Eve i wodę. Połknij je i weź się w garść! - Podstawia mi dosłownie pod nos opakowanie tabletek i szklankę z wodą.
  Otwieram paczkę i przy wyciskaniu trzeciej pigułki… dostaję po głowie od Pameli.
  - Tylko dwie!
  - Dobrze, nie bij mnie. - Ostatnio najwyraźniej biję wszelkie rekordy żałosności.
  - Nie będę, ale masz się zachowywać.
  Po tej obietnicy (groźbie?), biorę w końcu cholerne pigułki, a Zack kończy makijaż.
  - Bellissimo - kwituje Pamela (cokolwiek to słowo znaczy). - Przejrzyj się.
  Strój na wystąpienie w Dwójce składa się z grafitowej sukienki do kolan, z długimi rękawami i prawie bez dekoltu, oraz równie grafitowych pantofli na szpilkach, które kończą się tuż pod kolanami. Za cały makijaż są te nieszczęsne "przydymione oczy" (co w tłumaczeniu z kapitolińskiego na ludzki oznacza czarne cienie wokół oczu), a radośnie postrzępione włosy po raz kolejny zostały przylizane i ujarzmione… zupełnie jak ja.
***
  Przemówienie nie jest łatwe, ale chyba już przywykłam, bo przynajmniej się nie zacinam. Coraz łatwiej przychodzi mi mówienie prosto w twarz rodzinom ludzi, którzy zginęli z mojej winy. Nie mogę się zdecydować, czy to dobrze, czy źle…
  Wszystko przebiega spokojnie. Nikt nie wyrywa się tak, jak zrobiła to matka Elaine. Zapewne rodzice Evelyn (para w okolicach czterdziestki) mają większą pretensję do Lucida niż do mnie, a rodzina Richarda (dwoje bardzo poważnie wyglądających ludzi przez pięćdziesiątką i dobrze wykarmiona dziewczyna w wieku dożynkowym) to po prostu świetni aktorzy.
  Gdy wreszcie uroczystość się kończy i wracamy do pociągu, trochę kręci mi się w głowie. Na moją żałosną skargę pada stoicko spokojna odpowiedź, że jak się przespaceruję, to zrobi mi się lepiej.
  To nie jest zły pomysł. Tylko muszę się przebrać.
  - Blight - mówię - nie masz jakiejś koszuli czy czegoś w tym rodzaju?
  - Żadna z tych, które masz w szafie ci się nie podoba?
  - Nie chcę zwracać na siebie uwagi.
  - Trzeba było tak od razu.
  Już po kilku minutach jestem gotowa. Do pożyczonej od Blighta flanelowej koszuli w biało-czarną kratkę, zakładam pierwsze z brzegu jeansowe spodnie i jasnobrązowe pantofle do pół łydki. Na głowie wiążę czarną chustkę, której pierwotne zastosowanie prawie na pewno było inne, i wychodzę z pociągu. Wąską uliczką ruszam przed siebie.
  Dwójka jest bogatym, nawet bardzo bogatym dystryktem, ale dzielnica, do której doprowadziła mnie ta droga, przypomina Polanę. Niewiele brakuje, żebym zaczęła się rozglądać za znajomymi budynkami.
  Świst. Nóż wbija się w drewnianą ścianę tuż przed moją twarzą. Omal nie wyskakuję ze skóry. Panika. Arena. Zawodowcy.
  Ułamek sekundy później dowodzenie przejmuje adrenalina. Wyszarpuję ze ściany nóż i rzucam się szczupakiem za stojący może metr dalej kontener na śmieci.
  Padam na ziemię. W dłoni ściskam nóż. Błyskawicznie analizuję sytuację: ktoś rzucał we mnie nożem, leżę za jakimś śmietnikiem w biedniejszej części Dwójki, nie wiem nic o napastniku (napastnikach?), zaraz może być niewesoło.
  Siadam i ostrożnie wyglądam zza kontenera. Pustka. Cisza. Bezruch. Absoltunie nic nadzwyczajnego. Obracam w dłoniach nóż. Przecież sobie tego nie wyobraziłam…
  Nagły i kompletnie niespodziewany kopniak w klatkę piersiową przewraca mnie na plecy i pozbawia tchu. Usiłuję rzucić w atakującego mnie człowieka nożem, ale on uprzedza mój zamiar i stawia stopę na moim prawym nadgarstku. Próbuję lepiej ująć nóż i wbić go w tę stopę, ale jedyne skutki tej akcji to mocniejszy nacisk na nadgarstek i kilka kopniaków w żebra. Wypuszczam nóż.
  A więc tak umrę. Po przeżyciu Igrzysk, zginę zatłuczona przez nieznanego sprawcę na śmietniku w Drugim Dystryskcie. Cóż za urocza perspektywa.
  - Czego chcesz? - pytam, choć mój głos brzmi jak papier ścierny. - Pieniędzy? Nie mam przy sobie. Jeśli mnie puścisz, to przyniosę… - Naprawdę bym przyniosła te pieniądze. Wiem, co to znaczy "być głodnym".
  Odpowiedzią na moje pytanie jest… kolejne kopnięcie w żebra. Zanim zdążę ponownie otworzyć usta, napastnik się odzywa.
  - Morda w kubeł i nie kręć się! - warczy na mnie kobiecy (czy raczej dziewczęcy) głos. - Mam ci coś do powiedzenia.
  - Słucham…
  Z pewnością nawet umierająca na suchoty, głodująca, dziewięćdziesięcioletnia, była górniczka z Dwunastki ma więcej siły życiowej ode mnie.
  - Zabiłaś go, co? Richarda?
  [od autorki: włącz piosenkę numer 16 - "Monster" (Skillet)]
  Richard. Richard Campbell. Rozsmarowany po lesie przez Natashę Moore w czasie Sześćdziesiątych Ósmych Głodowych Igrzysk. Coś nieprzyjemnie skręca mi się w żołądku.
  - A no właśnie. - Napastniczka chyba schyla się nade mną. (Mówię "chyba", bo wciąż lekko przygłuszona od uderzeń wizja nie jest w pełni kompatybilna z fonią).
  Czuję, że dziewczyna łapie mnie pod pachy i wlecze może metr. Za plecami mam ścianę. Oparła mnie o ścianę… a sama chyba kucnęła przede mną…
  - Znam ideę Igrzysk - kontynuuje dziewczyna - niemniej jednak bardzo mi nie odpowiada, że zabiłaś Richarda i tym samym pozbawiłaś mnie jedynego źródła względnej normalności…
  Mrugam jak wściekła, chcąc odzyskać ostrość widzenia. W końcu się udaje. Mam przed sobą istotę dość młodą, o jasnych włosach i zielonych oczach. Więcej nie mogę dojrzeć, bo przewiązała twarz chustką.
  - Richard był jedyną osobą, z którą mogłam normalnie porozmawiać, bo moi rodzice to para sztywnych pali. Teraz on nie żyje, a ja jestem skazana tylko na nich. Kiepsko, prawda?
  - Słuchaj… - jęczę. - Wiem, że cierpisz, ale to nie jest moja wina. Gdybym nie wygrała, byłby tu teraz Lucid z Jedynki, który wcale nie był lepszy. Ja też mam rodzinę i chciałam do niej wrócić, więc musiałam go zabić. Tak działają Głodowe Igrzyska.
  - Mówiłam, że znam ideę Igrzysk - dziewczyna przerywa mi warknięciem.
  - Nawet, jeśli mnie teraz zabijesz, to nie wskrzesi Richarda - mówię wyzywająco. Adrenalina odbiera rozum i dodaje odwagi. Nie chcę się zagalopować, ale nie mogę się powstrzymać: - A tak w ogóle, to coś ty, do cholery, za jedna?!
  - Zupełnie zapomniałam się przedstawić. Nieładnie z mojej strony. - Dziewczyna zsuwa chustkę z twarzy na szyję. - Nazywam się Drew Campbell.
  Natasha - idiotka. Jak mogłam się tego nie domyśleć… Oczywiście rozpoznaję dziewczynę z uroczystości na placu, która, obok sztywno wyglądającej pary, stała na podeście pod zdjęciem Richarda Campbella.
  - A ja jestem Natasha Moore. Chcesz ode mnie jeszcze czegoś?
  - Tak. - Drew przysuwa twarz do mojej tak blisko, że niemal stykamy się nosami. - Przekaż swojej przyszłorocznej trybutce, że widzimy się na arenie. - Nagle na ułamek sekundy całuje mnie w usta, po czym błyskawicznie wstaje i odwraca się. Szybkim truchtem biegnie w wąską ulicę prostopadłą do tej, którą ja szłam.
  Siedzę jeszcze długo oparta o ścianę, gapiąc się przed siebie. Powoli dociera do mnie sens słów Drew: moja przyszłoroczna trybutka będzie miała naprawdę trudne życie. A ja razem z nią.
  Nie mogę przestać myśleć o tych słowach, gdy obolała wlokę się do pociągu, gdy jakaś przerażona kobiecina składa mnie do kupy, szprycuje środkami przeciwbólowymi i zadaje pytania w stylu "Co się stało?" (a ja uparcie milczę) ani gdy Devona ubiera mnie w długą czarną sukienkę i szpilki, oraz wiesza na mnie masę dodatków w stylu branzoletek i wisiorków. Myślę o słowach Drew przez całą kolację.
  "Przekaż swojej przyszłorocznej trybutce, że widzimy się na arenie". To nie może wróżyć nic dobrego…
___________
  Dobra, proszę się nie śmiać, wiem, że nie umiem w artystyczne tłumaczenia. Piosenka, którą śpiewa Blight (a której fragment ja nieudolnie artystycznie przetłumaczyłam) to "Weiß der Geier" Wolfganga Petry'ego.
  Co do reszty: znowu przepraszam za długą nieobecność, ale CBW i walka o oceny to bardzo zUe połączenie. Ale teraz już zaraz wakacje, będzie więcej czasu na pisanie.
  Ten moment, kiedy nie wiesz, czy domagać się fanfar i oklasków za dodanie rozdziału, czy prosić o przebaczenie za przerwę w pisaniu. Te dylematy… Chociaż w sumie pisałam ten rozdział do wpół do trzeciej w nocy, więc to doceńcie.
  PS. No i muszę się pochwalić, bo przyszły wyniki gimbotestu. Kto ma 100% z polskiego? Toćka. Kto jest lepszy od koleżanki, która ma szóstkę z polskiego na ładne oczy? Toćka. Kto w pracy pisemnej napisał charakterystykę Carlosa Mendozy z "Apokalipsy Z"? Toćka. No to byłoby na tyle.

niedziela, 17 kwietnia 2016

Rozdział VI ~ Odkupienie

  Z życzeniami powodzenia dla wszystkich, którzy w poniedziałek zaczynają pisać testy gimnazjalne. Damy radę!
***
  - Zabiłaś mnie… - Dziewczęcy głos wwierca mi się w uszy. - To wszystko twoja wina. Nie umiałaś mnie uratować, triumfatorko od siedmiu boleści.
  - To nie tak, Lou - próbuję się tłumaczyć. Łzy strumieniami ciekną mi po twarzy. - To był Jacob… ja naprawdę próbowałam…
  Lou stoi przede mną w poplamionym krwią stroju z areny i patrzy na mnie oskarżycielsko.
  - Próbowałaś - prycha. - Trzeba było spróbować bardziej!
  - Przestań! - wydzieram się w końcu. - Miałaś szczęście! Lepiej byłoby już umrzeć!
  - Wobec tego umrzyj! - Jacob wbija mi w plecy maczetę.
  Budzę się z krzykiem.
  Tylko sen. To był tylko sen. Lou nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. Patrzę na leżący na podłodze rysunek, przedstawiający moją małą sojuszniczkę.
  - Natasha? - Drzwi przedziału otwierają się i staje w nich Eve, która nagle dostaje gwałtownego słowotoku: - Ale ja jestem głupia, nie powinnam cię nigdzie samej puszczać, nawet do pokoju! W skali od jeden do dziesięciu, jak beznadziejnie się teraz czujesz?
  - Jedenaście - odpowiadam ponuro, siadając na łóżku i usiłując uspokoić oddech.
  - To poza skalą.
  - Od dziecka jesteś taka bystra?
  - Tja, mniej więcej… Dobra, przepraszam. Jako że ja też nie mogę spać, propnuję żebyśmy przeszły do salonu. Blighta to nie zachwyci, ale zaaplikuję ci przyśpieszoną terapię Wolfem. Jest szansa, że zadziała lepiej niż tabletki.
  - Mam nadzieję.
  - No to chodź.
  W końcu zasiadamy przed wielkim telewizorem w salonie. Ja zamawiam sobie gorące mleko z masłem, a Eve dopija stare resztki herbaty i włącza telewizor.
***
  Przyśpieszona terapia Wolfem Petersem to bezdyskusyjnie najlepszy wynalazek ludzkości od czasów mleka z masłem. Energiczne piosenki o miłości emanują jakąś pozytywną energią, taką jak sam Wolf.
  Siedzę na kanapie, z głową opartą o głowę Eve, i kiwam w rytm nogą założoną na nogę. Mentorka cicho podśpiewuje razem z nagraniem archiwalnym.
  Ucisk w brzuchu słabnie. Cały czas tam jest i wiem, że wróci, gdy stanę przed mieszkańcami Trójki, ale na razie czuje się prawie beztroska.
  - Pokochać, utracić, zapomnieć, wybaczyć… - śpiewa Wolf Peters na archiwalnym nagraniu.
  Eve chyba przysypia, a ja siedzę do rana, słuchając elektryzujących utworów Wolfa i dziwiąc się, że nigdy na żaden nie trafiłam w telewizji.
  Nad ranem do salonu wpada Blight z okrzykiem:
  - Gdzie się podziewacie? Vogue lata od jej wagonu do twojego i dostaje kota!
  Z trudem przekręcam głowę. Szyja, po siedzeniu przez pół nocy bez ruchu, całkiem mi zdrętwiała. Eve nieprzytomnie mruga oczami.
  - I co się tak drzesz? Czy to, że Vogue dostaje kota to jakaś nowość? - pyta kwaśno.
  - No faktycznie…
  Blight podaje jedną rękę mnie, drugą Eve i pomaga nam wstać. Idziemy na śniadanie. Ja rozmasowuję szyję, a mentorka nuci "Pokochać, utracić, zapomnieć, wybaczyć…".
***
   - Ładna sukienka. - Eve zawiera w tych słowach wszystko, łącznie z życzeniem mi powodzenia.
  - Dzięki. - W mojej odpowiedzi też jest wszystko, co powinno.
  Sukienka składa się z czarnej bluzki na ramiączka i czarno-biało-czarnej rozkloszowanej sukienki do kolan. Pasuje do czarnych szpilek, przylizanych włosów i wisiorka w kształcie małej, czerwonej kropli. (Szczerze mówiąc, ten wisiorek mnie przeraża i błagałam, żebym nie musiała go zakładać, ale Devona się uparła).
  - A za ten wisiorek dostaniesz eksluzywny dodatek. - Eve łapie mnie za rekę, wysypuje na nią dwie zielone tabletki i szybko zaciska na nich moją dłoń. Robi to tak, jakby łamała w ten sposób połowę praw. - Idź do pokoju, masz tam wodę, popij.
  Posłusznie robię w tył zwrot i odmaszerować do pokoju. Zapijam zielone pigułki. Robię kilka głębokich wdechów.
  Energiczna melodia wciąż gra mi w głowie i trochę zagłusza strach. Bedę musiała podziękować Wolfowi Petersowi za sam fakt jego istnienia.
***
  Objazd miasta jest męką. Ludzie klaszczą, mój żołądek zwija się w precel, w głowie gra "Pokochać, utracić…", a myśli krążą wokół Lou. Kiedy w końcu wysiadam na tyłach Pałacu Sprawiedliwości, mam problem ze stawianiem nóg prosto, tak bardzo się boję.
  - Może powinnam jej dać kielicha? - głośno zastanawia się Eve.
  Blight tylko piorunuje ją wzrokiem i mówi:
  - Jedna alkoholiczka w ekipie zupełnie wystarczy.
  Eve pokazuje mu język. (W normalnych warunkach pewnie by mnie to rozbawiło, ale warunki nie są normalne).
  Ceri przepycha nas przez tylne wejście Pałacu Sprawiedliwości. Zatrzymuje się dopiero przed drzwiami na taras. Ktoś przypina mi mikrofon. Rozlega się hymn, burmistrz zapowiada moje przybycie, a Ceri wypycha mnie na taras zanim zdążę spanikować.
  Stoję jak kołek w płocie i wbijam wzrok w okno Pałacu Sprawiedliwości, podczas gdy burmistrz opada niestworzone farmazony o mojej cudowności. Później podchodzi mała dziewczynka z ogromnym bukietem kwiatów. Patrzy na mnie z wyrzutem (albo po prostu mam zbyt bujną wyobraźnię).
  Zaczynam swoje przemówienie. (Znam je na pamięć, więc gadam, a wzrokiem błądzę po placu). Głos mi drży, a w gardle siedzi obślizgła gula. Obiecywałam sobie, że przed zakończeniem przemówienia nie spojrzę na rodzinę Lou, ale ciekawość zwycięża.
  No cóż, nie wiem, kto powiedział, że jest ona pierwszym stopniem do piekła, ale miał absolutną rację. Rodzice mojej sojuszniczki trzymają się za ręce. Zanim szybko odwrócę wzrok, zauważam też drobną dziewczynkę…
  - … razem zwycięzcy i ppp… - zacinam się, a żołądek mimo cudownych pigułek robi fikołka. - Pokonani - wykrztuszam w końcu.
  Może zasymulować omdlenie?, przemyka mi przez głowę, ale biorę się w garść.
  - Panem dziś, Panem jutro, Panem na zawsze. - Usiłuję ustabilizować oddech. Powinnam dodać kilka słów od siebie. Powiedzieć coś o Lou. Po dłuższej chwili udaje mi się wykrztusić nieco chrapliwe: - Chciałabym podziękować Lou.
  Tłum milczy w oczekiwaniu. Słowa same zaczynają płynąć, jakbym już dawno wiedziała, co powiedzieć:
  - Na arenie, która wyzwala najdziksze żądze, ona pozostała człowiekiem! Zachowała i zdolność odczuwania empatii, i umiejętność trzeźwego myślenia. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tutaj. - Cały czas starannie omijam jej rodzinę wzrokiem, nie umiem spojrzeć im w twarz. - Przez te kilka dni, przez które trwał nasz sojusz, stała mi się bliska jak przyjaciółka, a mimo to nie umiałam jej ocalić. Wiem, że to wam jej nie przywróci, ale chcę was wszystkich przeprosić.
  Ludzie milczą, przetrawiając moje słowa. Gula w gardle, która jakimś cudownym sposobem znikła na czas tej krótkiej mowy, pojawia się znowu.
  - Dziękujemy bardzo za tę wzruszające słowa - przemawia burmistrz Trójki. - My ze swojej strony chcielibyśmy przekazać panience pamiątkową tablicę…
  Bezskutecznie usiłuję przełknąć gulę tkwiącą w gardle, żeby wykrztusić z siebie ze trzy słowa o swoich bazgrołkach, które zamierzałam mu podarować. Ratuje mnie Eve.
  - Natasha ma problemy z mówieniem, proszę pana. To szok pourazowy. - Mentorka kiwa na Blighta trzymającego rulony. - Chciała powiedzieć, że przekazuje panu i mieszkańcom Trójki portrety Lou Gray i Kevina Halla jako hołd dla nich.
  Kiwam energicznie głową. Blight podaje burmistrzowi moje rysunki. Ten dziękuje, lekko zmieszany. No i po raz kolejny Eve uratowała mi tyłek.
  Gdy zamkną się za nami ciężkie drzwi Pałacu Sprawiedliwości, nie mam nawet czasu się rozpłakać, bo mentorka łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. Dotyk jej suchej, ciepłej dłoni działa kojąco.
***
  W drzwiach domu w Wiosce Zwycięzców staje drobna, ciemnowłosa kobieta, wyglądająca na jakieś trzydzieści lat. Wpatruje się we mnie jak w kawał mięsa.
  - Popatrz, popatrz… kogo to moje piękne oczy widzą? - Ma niski, mocny głos, w którym wyraźnie przebija kpina.
  - Clarie, daj jej spokój! - Eve mówiąca takim tonem, to nie jest ktoś, z kim można dyskutować.
  - Dobra, niech ci będzie - Clarie trochę spuszcza z tonu. - Może przejdziecie do salonu? Bo zapewne nie przyszliście tu dla mojej czarującej osoby w otwartych drzwiach, co?
  Eve w odpowiedzi burczy coś bardzo niecenzuralnego.
  Clarie odsuwa się na bok. Eve wchodzi do środka, a jako że ciągle trzyma mnie za rękę, nie mam innego wyjścia niż zrobić to samo.
  - Hej, Blight! - woła radośnie zwyciężczyni z Trójki. - No chodź, przecież cię nie ugryzę. - Szczerze mówiąc, to nie jest do końca to, co sobie wyobrażałam w kwestii "cioci Clarie". - Zapraszam, przejdźcie do salonu. Blight, w Dystrykcie Trzecim nie ma zwyczaju pożerania obcych żywcem!
  Zainteresowany wzdryga się. Przechodzimy przez hol i wchodzimy do salonu. W środku siedzi kilka osób. I tu następuje dziwna scena: my gapimy się na nich, oni na nas (głównie na mnie), w dodatku wszyscy milczą. To daje mi czas na przyjrzenie się im.
  W wielkim fotelu w centrum pokoju siedzi szczupła, blada, czarnowłosa kobieta przed trzydziestką, ubrana w czarną suknię do kolan. To ona mignęła mi na tym cholernym podeście. To musi być Marie Gray.
  O podłokietnik fotela opiera się kilka lat od niej starszy, postawny mężczyzna o ciemnych włosach i niesamowicie niebieskich oczach. Od razu rozpoznaję tę linię szczęki i te oczy - on musi być ojcem Lou.
  Z drugiego fotela wstaje mężczyzna bardzo podobny do tego pierwszego. Podchodzi do Clarie i obejmuje ją ramieniem.
  Na sofie siedzi kobieta w wieku Clarie. Ma ciemne włosy związane w luźną kitkę, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i prosty nos. Jest ubrana w trochę za duży sweter. Nie mam pojęcia, co to może być za jedna.
  Ostatnią osobą w pokoju jest mała, najwyżej ośmioletnia dziewczynka w czarnej koszuli i czarnych spodniach. Jej niebieskie oczy, czarne włosy i ta linia szczęki są aż zbyt wymowne. Młodsza siostra Lou...
  - Ludzie, może coś zróbmy zamiast tak stać jak kołki w płocie, co? - odzywa się w końcu Clarie i cały ten dziwny nastrój pryska. - Mała triumfatorka nas nie zna, ale może jeśli pozna chociaż imiona to przestanie się gapić jak sparaliżowany królik na węża.
  - Powiedziałam, żebyś dała jej spokój - Eve mówi to niby od niechcenia, ale w jej głosie słychać ostrzeżenie.
  Clarie przewraca oczami i rozpoczyna prezentację:
  - Ci na fotelu to Marie i Felix Gray, rodzice Lou, której... - zapewne chce powiedzieć coś w stylu "której nie uratowałaś", ale napotyka wzrok Eve i zmienia zdanie. - Zresztą nieważne. Ta mała to ich druga córka, Lily.
  Dopiero teraz zwracam uwagę na to, że Marie jest bardzo młoda: nie ma jeszcze trzydziestu lat. Lou miała trzynaście. Ile lat musiała mieć Marie, gdy została mamą? Decyduję, że później dopytam o to Eve.
  - To - Clarie wskazuje kobietę na kanapie - jest Wiress. A ten pan to mój mąż Scott. - Milknie na chwilę, po czym zwraca się do swoich: - Ekipa, to jest Natasha Moore, zwyciężczyni ostatnich Igrzysk, bo na pewno żadne z was tego nie wiedziało. Eve i Blighta znacie.
  "Ekipa" mamrocze jakieś przywitania i znów milknie.
  - Wiem, że są bardzo rozmowni - mówi Clarie - ale musicie im to wybaczyć. Ledwie pogodzili się ze śmiercią Lou, a tu od razu całe to tournee i jątrzenie tej rany.
  Eve trąca mnie w ramię i podaje mi Kotka, którego przed chwilą wyciągnęła z torebki. Obejmuję ją, wyrzucając z siebie tysięczne ciągi podziękowań.
  - No, dawaj. Im szybciej to zrobisz, tym szybciej pójdziemy - szepcze mentorka. - Clarie ma dzisiaj wyjątkowo kiepski dzień.
  Podchodzę do Marie i Felixa, zaciskając palce na Kotku. Biorę głęboki oddech i zaczynam:
[od autorki: włącz piosenkę numer 15 - "Safe and sound"]
  - Po pierwsze, jeszcze raz was przepraszam...
  - Jak jeszcze raz przeprosi, to rzygnę - ostrzega Clarie. Czuję, że policzki mi płoną.
  - Jak jeszcze raz się odezwie, to ukręcę jej łeb - ostrzega Eve. Raczej nie mnie ma na myśli.
  - Chciałam wam przekazać tego Kotka, którego Lou wyrzeźbiła na arenie... I... pewnie widzieliście, to w transmisji Igrzysk, ale Lou prosiła, żebym wam powiedziała, więc powiem. Kazała powiedzieć pani Marie, że panią kocha, i pani Clarie, że była pani dobrą mentor.
  - Dziękuję ci, dziecko - Marie mówi powoli, głos jej drży. - Zatrzymaj sobie tego Kotka... - W jej oczach wzbierają łzy. Mocno ściska dłoń Feliksa.
  Mała Lily przytula się do siedzącej na kanapie Wiress. Clarie wtula się w Scotta. Eve i Blight mocno trzymają się za ręce.
  Obie (ja i Marie) niemal równocześnie wybuchamy płaczem. Kobieta puszcza dłoń męża, wstaje i przytula mnie, po czym opada na fotel, a ja razem z nią. Płaczemy sobie razem, wtulone w siebie na fotelu, ściskając swoje dłonie.
  - Mamuś, czemu płaczesz? - Przez warstwy płaczu przedziera się głos małej Lily.
  Dziewczynka staje przy fotelu i obejmuje Marie. Po chwili dołącza do niej Wiress, a po niej Eve. Na środku pokoju wokół fotela zastyga coś w rodzaju zbiorowego uścisku.
  Nie mam pojęcia, ile to trwa, ale gdy w naszą zbiorową histerię wdziera się zimny głos Clarie ("Nie chciałabym wam przeszkadzać w tej intymnej chwili, ale z winy Core'a i jego bankietu, nie możecie przepłakać całego dnia. A przynajmniej mała triumfatorka nie może"), czuję się już lepiej.
  Wiress bierze Lily na ręce i cofa się kilka kroków. Eve również się odsuwa. Marie bierze moją twarz w dłonie.
  - Dziękuję za wszystko, co zrobiłaś dla mojej córki - mówi szybko i całuje mnie w czoło.
  Eve szybko żegna się z Clarie i jej "ekipą". Blight wzdryga się, ściskając dłoń Clarie. Mówię ciche "pa!" małej Lily, ściskam dłonie Wiress, Feliksa i Scotta. Marie obejmuje mnie i szepcze:  "Trzymaj się!". Usiłuję tak wycyrklować, żeby ominąć Clarie, ale ona łapie mnie za ręce (przez co wzdrygam się chyba jeszcze bardziej niż Blight).
  - Daj spokój, nie ugryzę cię, ale dam ci dobrą radę: nie bądź taka jak ja.
  Na pewno nie będę, myślę, wolałabym skoczyć na głowę z korony sosny imieniem Marta. 
  - Nie krzyw się. Ja swego czasu też nie dałam rady uratować jednej takiej i może dlatego jestem taka wredna. Zapytaj Eve o Roxanne Blake. I nie porzygaj się na wieczerzy burmistrza Core'a. - Obejmuje mnie dosłownie na sekundę i puszcza. - No, sio!
  W końcu wychodzimy na zewnątrz i ruszamy w stronę peronu.
  - Ta kobieta mnie przeraża - stwierdza Blight, zapewne mając na myśli Clarie.
  - Nie martw się, mnie też. - Klepię go po ramieniu. I wtedy przypomina mi się to, co ta kobieta mówiła. - Eve, kim była Roxanne Blake?
  - To materiał na dłuższą opowieść, proponuję dzisiaj wieczorem w pociągu, a teraz się pośpieszmy, jeśli chcemy ujść cało z łap Vogue.
_______________
  Proszę mnie nie bić za tę przerwę w pisaniu. Miałam blokadę twórczą, innego bloga i kupę książek, okej?
  Po mojemu ten rozdział jest taki sobie, ale może po prostu jestem zbyt samokrytyczna.
  Co robi Tocia, kiedy wszyscy zakuwają, histeryzują i stresują się? Pisze bloga i słucha disco deustche. Brawo ja!
  A "Pokochać, utracić, zapomnieć, wybaczyć" to "Verlieben, verloren, vergessen, verzeih'n" Wolfganga Petry'ego. Polecam z całego serduszka!
  No to trzymajcie się ciepło, komentujcie i do następnego rozdziału (mam nadzieję, że po krótszej przerwie).
  I jeszcze raz powodzenia wszystkim piszącym w poniedziałek gimbotesty!