sobota, 26 września 2015

Rozdział XXV ~ Kiedy Kapitol dostaje kota

  Hymn, Caesar witający publiczność. Zaczęło się.
  Ekipy przygotowawcze prezentują się pierwsze, więc najpierw na estradzie pojawiają się Claudia, Pamela i Zack. Zbierają rzęsiste oklaski. Wyobrażam sobie, jak skaczą po scenie i kłaniają się na prawo i lewo i od razu robi mi się niedobrze.
  Natasha, weź się w garść! Wywiad jeszcze się nie zaczął, a tobie już chce się rzygać.
  Zastanawiam się, jak zareagują tłumy, gdy pojawię się z wymiocinami na twarzy. Może to i dobrze, że nie dali mi więcej tego rostbefu… Weź się w garść, głupia dziwko!
  Później na estradzie pojawia się Ceri. Dla niej to dzień triumfu. Również zgarnia wielkie oklaski. Tak, wiwat dla tej głupiej suki i w ogóle…
  Pocieszam się, że już niedługo zobaczę tatę, Borisa, Mad i Lo, a ze swojej pensji będę mogła wykarmić Polanę, ale marne to pocieszenie, kiedy nad twoją głową szczytują setki kapitolińskich idiotów na widok innych kapitolińskich idiotów i nie zanosi się, żeby skończyli przed północą.
  Po Ceri na estradę wchodzi Devona.
  Jej możecie klaskać, zezwalam łaskawie w myślach, ostatecznie zrobiła ze mnie drzewo tylko raz na trzy możliwe.
  Wreszcie na scenę wkraczają Eve i Blight. Ciekawe, czemu nie sama Eve… Zdecydowanie coś mnie ominęło.
  Oklaski długo nie milkną. O tak…, myślę, im klaszczcie. Zasłużyli. Zrobili wojowniczkę z małej, sikającej po nogach ze strachu dziewczynki z Siódemki.
  Wizualizuję sobie Eve i Blighta trzymających się za ręce i kłaniających publiczności. Muszą wyglądać jak bliźniaki w tych ubraniach. No ale cóż… zawsze lepiej wyglądać jak bliźniaki niż jak drzewa.
  Tarcza rusza do góry.
  Uśmiech, Natasha. Szeroki uśmiech. Wszyscy cię kochają. No wio!
  Oślepiające światła reflektorów. Ogłuszający ryk publiczności. Mała dziewczynka z Siódemki.
  Schodzę z tarczy. Kołysząc biodrami, podchodzę do zdobionego fotela. Caesar wykonuje zachęcający gest. Siadam i zakładam nogę na nogę, a dłonie splatam na podołku.
  I wtedy sobie to uświadamiam: teraz będę musiała obejrzeć trzygodzinny film z Igrzysk. Nie, nie, nie! Proszę, nie!
  Najchętniej uciekłabym ze sceny i błagała Eve i Blighta żeby nie zostawiali mnie samej, ale nie mogę.
  Caesar rzuca kilka dowcipów, a ja w tym czasie wizualizuję sobie w głowie Eve i wkładam jej w usta słowa pocieszenia. Dasz radę, prawie słyszę głos Eve. Jesteś silna. Każdy przez to przeszedł i jakoś sobie poradził. Wiem, że to nie będzie przyjemne, ale musisz. Myśl o rodzinie.
[od autorki: włącz piosenkę numer 10 - "Nie szukaliśmy śmierci"]
  Światła przygasają, na ekranie pojawia się godło Panem.
  Nie chcę, tak cholernie nie chcę znów tego oglądać. Musisz, Natasha. Skup się!
  Zaczyna się. Pierwsze pół godziny to Dożynki, Parada, szkolenia, prezentacje. Uśmiecham się i nawet nie mam z tym specjalnego problemu.
  Przebitki na wszystkie twarze po kolei, ale najczęściej na mnie i… Lou, ale co tam. To jest łatwe, schody dopiero się zaczną.
  No i zaczęły się. Pierwsze ujęcia z areny: rzeź przy Rogu. Pokazują na przemian trupy w kolejności chronologicznej i mnie, jak spierdalam w las.
  Rzeź się kończy. Pokazują Jacoba, tnącego Tinę Tay jak kawałek mięsa i Elaine, która jednym ruchem uśmierca chłopaka z Ósemki.
  O nie! Nie, nie, nie! Proszę, tylko nie to! Zaraz pokażą jak zabijam Elaine.
  I faktycznie pokazują. Pokazują, jak kradnę jedzenie, jak pojawia się trybutka z Czwórki i rzuca gadkę szmatkę o śmierci, wreszcie jak rzucam w Elaine siekierą i wygłaszam pamiętną sentencję "Masz przerąbane, Elaine Beavers". Całą tę scenę uśmiecham się jak ktoś bardzo z siebie zadowolony, chociaż w środku cała wyję z bólu.
  Za to powtórka śmierci dziewczyny z Dziewiątki, zabitej przez Zawodowców, zupełnie mnie nie rusza. Tak samo jak śmierć chłopaków z Czwórki i Jedenastki, którzy wzajemnie się zabili.
  Piąty dzień Igrzysk… Lou…
  Nad tym rozwodzą się długo i namiętnie: pokazują, jak Lou wyskoczyła jak diabeł z pudełka, jak zaatakował nas zmiech, jak Lou mnie uratowała, jak zabiłam Richarda, jak wysadziłyśmy zapasy…
  - No zobacz, tu ma łebek, tu przednie łapki… - zaciskam powieki pod wpływem głosu Lou. Wiem, co się zaraz stanie i nie chcę tego oglądać.
  Dziecinny sposób na odcięcie się od świata, ale jakże skuteczny.
  Otwieram oczy dopiero, gdy słyszę ryk Jacoba. Ten fragment Igrzysk mogę oglądać zawsze i wszędzie. Z pełnym złośliwej satysfakcji uśmieszkiem obserwuję siebie samą na ekranie. Po namyśle stwierdzam, że jak się to ogląda z boku, to jest jeszcze bardziej obrzydliwe.
  Przestaję zwracać uwagę na film. Intensywnie przyglądam się drobnej rysce pod ekranem; na twarzy zastyga mi wredny uśmiech, a w sercu ból.
  W końcu następuje koniec tej męczarni. Znów hymn. Wstaję.
  Na scenę wchodzi Snow, a za nim dziewczynka z poduszką i koroną na niej. Gdy się zbliżają rozpatruję dziesiątki scenariuszy zamachu na pana prezydenta. Gdyby tak umieścić w poduszce mały ładunek wybuchowy… nie. Nie myśl o ładunkach wybuchowych, to boli.
  Prezydent dekoruje moją głowę koroną. Uśmiecha się. Odpowiadam uśmiechem, ale moje myśli krążą wokół jego długiej i bolesnej śmierci.
  Znów mi klaszczą, znów kłaniam się na cztery strony świata. Błogosławię Caesara, gdy ten wreszcie żegna się z widzami (gdyby jeszcze zwlekał, odpadłaby mi dłoń).
   Schodzę ze sceny. Natychmiast ktoś wpycha mnie do samochodu i wiezie do posiadłości prezydenta, na bankiet.
  Nie mam czasu nic jeść, bo wszyscy pchają się, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie. Mimo że gardzę nimi wszystkimi (no, może moimi sponsorami trochę mniej) ciągle szczerzę się do obiektywów i ściskam wszystkim dłonie.
  Z użalania się nad sobą wyrywa mnie głośny pisk.
  - Ja stoję obok Natashy Moore! - źródłem dźwięku jest kilkuletnia dziewczynka wystrojona jak kamienica na przyjazd Snowa. - Naprawdę!!! Mamo, zrób mi zdjęcie!
  - Hej, może chcesz żeby Natasha Moore wzięła cię na ręce? - pytam. To, że ja mam chujowy dzień nie znaczy, że inni też muszą.
  - Jej, naprawdę?! Super!!!
  Nie bez wysiłku biorę dziewczynkę na ręce i uśmiecham się szeroko. Pstryka flesz.
  Mała piszczy radośnie i obejmuje mnie za szyję.
  - Jesteś super, Natasha! Kocham cię!
  Robi mi się dziwnie ciepło w środku. Już wiem.
  Kiedy nie możesz się czegoś pozbyć, po prostu to polub. Spróbuj się cieszyć tą szopką.
  Próbuję. Robi mi się trochę lepiej.
  Spójrz na to tak: kupa żarcia dla twojego dystryktu. Ci ludzie każdym zdjęciem stawiają kolejnemu mieszkańcowi Polany solidny obiad z kilku dań.
  Uśmiecham się zupełnie szczerze. Wypełnia mnie irracjonalna radość i mnóstwo energii.
  Trwa to jeszcze czas jakiś i zaczyna mnie, na swój sposób, bawić. Nie rejestruję, kto robi sobie ze mną zdjęcia, ale obejmuję ich, biorę dzieci na ręce, a ludzie cisną się do mnie jakbym umiała uzdrawiać przez dotyk…
  Gdy wjeżdżamy na siódme piętro Ośrodka Szkoleniowego, wschodzi już słońce. Eve chyba jest trochę pijana, bo macha do Liuty i mówi do niej "Hej, mm… mordeczko", ale jestem zbyt zmęczona, żeby się nad tym zastanawiać. Padam na łóżko i natychmiast zasypiam.
______
  Dałam wam rozdziały w rok szkolny. Dałam wam wątki Blive (tak, do ciebie mówię, Ryśku, Lisko, whateva). Dałam wam czas, w którym mogłam uczyć się na WOS.
  Co jeszcze muszę zrobić, żeby ktoś poza trotylem Piotrkiem znów komentował?

niedziela, 13 września 2015

Bonus - Szkice

  Nie umiem rysować i wiem to doskonale, ale i tak dostaniecie kilka szkiców, przedstawiających Natashę na uroczystościach związanych z jej zwycięstwem (pomyślcie o tym jak o karze za niekomentowanie).





piątek, 11 września 2015

Rozdział XXIV ~ Cudowna Natasha powraca jako cudowne drzewo

  Dla pewnego j*banego burżuja, który 1. leci na Maltę 2. jest w toksycznym związku 3. i tak tego nie czyta, za "Alana Rickmana karmiącego małe kapibary"
***   
  - Co to było? - pyta Blight, gdy wracamy z powrotem do białego holu.
  - Poważna babska rozmowa - ucina dyskusję Eve.
  - Natasha, pójdziesz z Devoną, przygotujesz się i postarasz się nie udusić swojej ekipy - mówi Blight.
  - Pójdę, ale nic nie obiecuję - odpowiadam z uśmiechem. Tylko ja wiem, ile ten uśmiech mnie kosztuje.
  - Świetnie. Evy, my pójdziemy się przygotować - uśmiecha się tak jakoś dziwnie, a Eve wybucha śmiechem i popycha go lekko.
  Czy ja coś przegapiłam? Rozważam zadanie tego pytania, ale... jednak nie. Wszystko się skomplikuje i będzie trzeba tłumaczyć, a to zabiera czas. Im szybciej wywiad się zacznie, tym szybciej się skończy.
  Devona niemal siłą wypycha mnie poza zasięg kamer. Idziemy przez korytarze, wjeżdżamy windą do holu Ośrodka Szkoleniowego, przechodzimy do windy dla trybutów i wjeżdżamy na siódme piętro. Przez cały czas Devona gada, jakby od tego zależało jej życie. Uznaję, że lepiej zniosę pieprzenie Kapitolinki niż powracające wspomnienia z areny, więc wsłuchuję się i próbuję coś zrozumieć.
  Devona trajluje o moim nowym, cudnym stroju i o tym, że ogólnie jestem cudna. Zabawne, że w Kapitolu, żeby zyskać aprobatę trzeba zabijać dzieciaki z Dystryktów... stop, myśl o czymś innym.
  Drzwi windy rozsuwają się. Teraz dopiero się zacznie...
  Potrójny pisk radości wwierca mi się w uszy. Claudia, Zack i Pamela rzucają się, żeby mnie uściskać. Uśmiecham się równie szeroko, co sztucznie, przytulam ich i powtarzam "też się cieszę, że was widzę!".
  Prowadzą mnie do jadalni i wreszcie dostaję coś normalnego do jedzenia (rostbef z groszkiem i bułkami), choć nadal mało. Proszę o dokładkę, ale kręcą głowami.
  - Nie, nie, nie. Nie ma takiej opcji! Przecież nie chcemy, żeby twoje jedzenie skończyło na estradzie! - śmieje się Claudia.
  Udławcie się, myślę, ale nie nic mówię.
  Wracamy do mojego pokoju. Ekipa nastawia prysznic, a później układa mi włosy, robi paznokcie i makijaż. No i oczywiście cały czas gada. (Wyobraźcie sobie przez kilka godzin słuchać pitolenia w stylu "kiedy XYZ umarł, ja jeszcze spałam", "a kiedy YXZ zginęła, nawet nie mogłem się podrapać, bo miałem świeżo pomalowane brwi!" i tak dalej... Wyobraziliście to sobie? To macie niezły obraz tego, co się tu działo).
  Po następnym milionie lat pojawia się Devona z sukienką, która na pierwszy rzut oka wygląda normalnie.
  - Załóż, kochanie - mówi z kapitolińskim akcentem, który (jak zawsze) wywołuje u mnie odruch wymiotny.
  Posłusznie zakładam i chcę podejść do lustra, ale Claudia łapie mnie za rękę.
  - Chcesz wyjść na scenę boso? - śmieje się.
  - W sumie czemu nie, chyba że macie dla mnie jakieś ładne buty - odpowiadam z uśmiechem, choć tak naprawdę chętnie powiedziałabym coś w stylu "stul mordę albo przyjdę do ciebie w nocy z siekierą, spalę twój dom i porąbię twoją matkę na kawałki".
  - Najładniejsze - odpowiada Kapitolinka ze śmiechem. Jak tym to niewiele potrzeba do szczęścia...
  Podaje mi masywne buty, które wyglądają jak klocki drewna. Chcę oprzeć się o ścianę, ale cztery piskliwe głosy sprzeciwu skutecznie mi to wyperswadowują. Opieram się na ramieniu Zacka, który przez to ma chyba większy problem z równowagą niż ja, (o ludzie! Jane, czyli najmłodsza córka Reese'ów, jest bardziej męska od tego faceta!) i zakładam buty.
  - Teraz możesz się przejrzeć. Tylko nie zemdlej z wrażenia! - chichocze Claudia. Czy ona musi się ciągle śmiać?
  Podchodzę do lustra i jestem pozytywnie zaskoczona. Primo nie jestem drzewem, secundo wyglądam porządnie. Czego chcieć więcej?
  Przyglądam się swojemu strojowi. Może i faktycznie, żeby być stylistą trzeba czegoś więcej niż umiejętność wypowiadania się z prędkością dwustu słów na minutę…
  Mam na sobie skromną sukienkę do kolan, której spódnica ma kształt klosza (wąska u góry i dołu, szeroka na środku), a bluzka długi rękaw. Błyszczący materiał jest koloru zielono-brązowego. Buty są duże i ciężkie, mają grube podeszwy i obcasy. Starannie rozczesane włosy opadają falą na ramiona; mam długie rzęsy, czerwone usta, zielone cienie na powiekach i paznokcie pod kolor sukienki.
  Dopiero po chwili wyczuwam ucisk na biuście.
  - Czy mam coś nadprogramowego w staniku? - pytam ostrożnie Devonę.
  - Tak - odpowiada stylistka - piankę, która optycznie powiększa twoje piersi. Organizatorzy chcieli ci zrobić operację plastyczną, ale ta cała Eve Taylor tak długo na nich wrzeszczała, aż zrezygnowali i stanęło na wkładkach, a szkoda.
  Dzięki ci, Eve Taylor, myślę. Wyobrażam sobie Eve wrzeszczącą na organizatorów Igrzysk i wrzaski, które słychać w całym Kapitolu i od znów czuję się lepiej. 
  - I jak? - pyta Devona.
  - Śliczne - odpowiadam z nawet-nie-tak-bardzo-sztucznym uśmiechem.
  - Świetnie, słoneczko - stylistka wygląda niepokojaco, gdy tak szeroko się uśmiecha. - Chodźmy.
  Idziemy do windy i zjeżdżamy na poziom, na którym znajdują się sale treningowe. Przechodzimy kolejny labirynt korytarzy i w końcu trafiam do słabo oświetlonego pomieszczenia pod sceną. Na środku znajduje się metalowa płyta, która wyniesie mnie na scenę. Dużo mnie kosztuje żeby nie wrzasnąć: takie samo (ok, podobne) urządzenie wyniosło mnie na arenę. Zmuszam się do wzięcia głębokiego oddechu.
  Devona i ekipa odchodzą, żeby przygotować się do występu, i zostawiają mnie sam na sam ze sobą i swoimi wspomnieniami. Myśl pozytywnie, Natasha. Trochę stania, bankiet, wywiad i wracasz do domu.
  Panujący w pomieszczeniu zapach świeżej farby pomaga mi się uspokoić. Oddycham głęboko i jestem spokojna aż do zblazowania. Nawet ryki tłumu na widowni nie są w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.
  Czyjaś dłoń na moim ramieniu. Z przerażenia omal nie wyskakuję ze skóry. Jakbym nadal była na Arenie.
  - To tylko my - słyszę głos Eve i całe powietrze ze mnie schodzi. Mentorka stoi tuż obok mnie, a Blight może metr dalej.
  - Powinnaś nosić dzwonek! - wydzieram się na nią. - To znaczy... przepraszam. Strasznie ci dziękuję, że nie pozwoliłaś, żeby powiększyli mi operacyjnie biust.
  - Nie ma za co. Moja Tessa i Liuta też kiedyś mnie uratowały przed czymś takim  - Eve krzywi się. - Ładna sukienka.
  - Dzięki. Twoja też.
  Eve ma na sobie prostą sukienkę do kolan z takiego samego materiału jak mój. Widać, że nie dała się Devonie, bo piersi ma równie małe jak zwykle. Na nogach ma lekkie balerinki z identycznego materiału, a na ramieniu małą, pasującą do kompletu torebkę.
  Blight ma na sobie garnitur ze... zgadliście! błyszczącego zielono-brązowego materiału.
  - Zapomniałabym - szepcze Eve i wyjmuje coś z torebki. - Załóż to.
  Podaje mi duży, okrągły wisiorek, w który wkomponowano rozmaite koła zębate, łańcuchy, tryby i inne mechanicze elementy, których nie umiem nawet nazwać. Lou by umiała…
  Właśnie, Lou. Dostałam naszyjnik inspirowany Trójką. Od kogo? I dlaczego?
  - Eve, to od…?
  - Od Clarie, mentorki z Trójki.
  - Władze się zgodziły?
  - O dziwo, tak. Zakładaj.
  Przyglądam się naszyjnikowi, jakbym chciała przewiercić go wzrokiem. Trójka. Lou. Śmierć. Kotek… Kotek!!!
   - Eve, Kotek! - wrzeszczę głośno.
  Oboje patrzą na mnie zdziwieni.
  - Kotek? - pyta w końcu Blight.
  - To, co wydłubała z drewna Lou - Eve szybciej kojarzy fakty. - No, co z tym?
  - Zostało na Arenie. Ja to muszę mieć!
  - Napomknij o tym na wywiadzie. Wszyscy będą chcieli własnoręcznie dostarczyć ci tego… Kotka i ktoś to na pewno zrobi.
  Zakładam wisiorek.
  - Pewna jesteś?
  - Oczywiście.
  - Nie chcę wam przeszkadzać - mówi Blight ostrożnie - ale powinniśmy już iść.
  - Eve… ostatnia rada? Coś motywującego?
  - Już niedługo wrócisz do domu.
  - Dzięki.
  - Tylko proszę, nie palnij czegoś głupiego.
  - Postaram się.
  - Eve, na prawdę musimy iść! - jęczy Blight. - Nat, wejdź na tarczę.
  - Nie przytulę cię, bo Devona mnie zabije - Eve się uśmiecha.
  - Myślę, że poradzę sobie z tą traumą.
  Eve obejmuje mnie ramieniem i całuje w policzek. Blight ściska mnie za ramię.
  - Powodzenia - mówi tylko.
  - Pamiętaj, Igrzyska jeszcze się nie skończyły - dodaje Eve.
  Oboje znikają w mroku. Zostaję sama, a słowa Eve dudnią mi w uszach.
_____________
  Jest rok szkolny, a ja coś napisałam. Łuhu! *czeka na owację na stojąco*
  PS. Komentować mi tu, bo nie będzie kolejnego rozdziału tylko wpi*rdol.