Dla wszystkich, którzy są samotni w Walentynki. Pamiętajcie, 14.02 obchodzimy również Dzień Osób Chorych Psychicznie! A 15.02 Dzień Singla!
"Miłość tu
Miłość tam
Miłość w dupę wsadzę wam"
~ rebelka pyrka
***
- Zawsze byłem dość pozytywnie nastawionym do świata dzieciakiem, więc kiedy wylosowali mnie na Igrzyska, miałem nadzieję, że jakoś to będzie. Razem ze mną została wylosowana dwunastoletnia dziewczynka, która zresztą zginęła w czasie rzezi przy Rogu.
Ja rysuję, a Blight opowiada. Myślę, że gdyby nie on, to nie wiem, co by się ze mną stało.
- Muszę powiedzieć, że o ile bycie trybutem nigdy nie jest łatwe, to wtedy było bardzo trudne: pijana Evy i Charlie na haju to nie jest duet mentorów, o którym marzy każdy trybut. Niechętnie to mówię, ale bardzo mi wtedy pomógł Peters… Szczerze, to był jedyną osobą, przy której Eve starała się hamować z piciem. Zdaje się, że jego trybut widział, jak rzucałem siekierami i uznał, że mógłbym mu się przydać w sojuszu, więc opowiedział o tym Wolfowi. No to Wolf poszedł i zrobił Eve potworną awanturę, po której wytrzeźwiała w trybie natychmiastowym, zostawiła zaćpanego Charliego i porządnie wzięła się za mentorowanie. Zawarłem sojusz z tym chłopakiem z Piątki i jego partnerką. On został zamordowany przez zawodowców, a ona zmarła kilka dni później, bo do rany jaką jej zadali, wdało się zakażenie. W finale zostałem z Agnes, dziewczyną z Jedynki, której skoczyłem z drzewa na głowę i złamałem kark. Kiedy już wstałem po Igrzyskach, Eve rzuciła się na mnie i przytulała chyba z dziesięć minut, aż w końcu Ceri kazała jej przestać, zanim mnie udusi. Jednak kiedy wróciliśmy do Siódemki i skończyły się wszystkie uroczystości, zaczęła na mnie warczeć. Później, w Kapitolu, prezydent Snow coś mi zaproponował, a ja byłem na tyle głupi, żeby odmówić… moi rodzice, starsza siostra i najlepszy kumpel byli martwi, gdy wróciliśmy z tournee. Przepiłem kilka nocy, aż w końcu wziąłem się w garść i poszedłem popytać ludzi o różne rzeczy… Gdy dowiedziałem się, że Eve straciła rodzinę i chłopaka, to mi się samo dodało dwa do dwóch: po prostu nie chciała się już do nikogo przywiązywać. Jednak byłem upartym człowiekiem i powiedziałem sobie, że skoro oboje nie mamy nikogo, to możemy mieć siebie… oczywiście jako przyjaciół! No i się zawziąłem. W normalne dni parzyłem kawę na kaca i byłem miły i uroczy, w czasie Igrzysk to samo plus jeszcze próby zaimponowania taktyką i strategią. Długo to trwało i wymagało mnóstwa wysiłku, ale w końcu się udało. Evy przestała pić, a trybutów 64. Głodowych Igrzysk poprowadziliśmy już jako przyjaciele. Było bardzo fajnie, ale w czasie twoich Igrzysk to się zaczęło przeradzać w coś więcej… Oboje byliśmy trochę wystraszeni, wiesz, różnica wieku i takie tam duperelki, ale w końcu Evy zebrała się w sobie i w noc przed twoją ostatnią walką, powiedziała, że mnie kocha.
- To ja walczyłam o życie, a wy wyznawaliście sobie miłość? - To brzmi tak niedorzecznie, że wybucham śmiechem.
- Wtedy nie walczyłaś, bo spałaś, ale coś tak jakby.
- Uwielbiam was, naprawdę.
I tak oto, rozmawiając sobie niezobowiązująco, kończę rysunek przedstawiający cholerną Elaine Beavers. Blight zagląda mi przez ramię. Chyba chce coś powiedzieć, ale rezygnuje. Jestem mu za to wdzięczna.
Zwijam oba rysunki w jeden rulon i stawiam go w najdalszym kącie.
- Dzisiaj na bank przyśni mi się jakiś koszmar - mówię cicho.
- Możesz spać w moim przedziale, ja prześpię się w fotelu.
- Nie, Blight, naprawdę nie musisz… - mówię, chociaż wszystko wewnątrz mnie wrzeszczy: "Tak, tak!!! Zróbmy to!".
- Chodź i nie opowiadaj głupot, Natasho Moore - Blight wstaje. - Wiem, jak to jest wygłaszać przemówienie prosto w twarz rodzinie swojej ofiary. To nie jest miłe uczucie. A jeśli wcześniej masz koszmary z tą osobą w roli głównej, to jest już w ogóle przerąbane.
- Tak, przerąbane - potakuję w zadumie i ruszam za Blightem przez korytarz. - Pół roku temu to Elaine miała przerąbane, a teraz ja mam.
- Jak będziesz zagłębiać się w jakieś filozoficzne wywody, to ci się nie poprawi, a wręcz przeciwnie.
W końcu kładę się do łóżka w przedziale Blighta. Ściska mnie w żołądku na myśl o jutrze.
- Branoc, Tasha - słyszę.
- Branoc, Blight - odpowiadam i chwilę później już śpię.
***
Wściekli ludzie otaczają mnie ciasnym kręgiem.
- To ona mnie zabiła! - Krzyczy oskarżycielsko Elaine.
Cofam się, ale trafiam na zwarty mur ludzkich ciał.
- Ty suko! - Woła ktoś za moimi plecami. Odwracam się: to Lucid. - Gdyby nie ty, wróciłbym do domu!
Elaine strzela ze swojego cholernego łuku i trafia mnie bok. Lucid unosi miecz.
- Zostawcie mnie! - Próbuję krzyczeć. - To nie moja wina!
- Ależ oczywiście, że twoja - obok Lucida i Elaine pojawiają się Evelyn i Richard.
- Ja się tylko broniłam!
- Natasha? - Głos Blighta zdaje się docierać z oddali.
Otwieram oczy i oddycham szybko. Jestem w przedziale Blighta. To był tylko sen.
Tylko pieprzony sen.
- Blight, ja nie dam rady! - Patrzę przerażona na mojego mentora.
- Dasz radę - odpowiada stanowczo Blight. - Potraktuj to jak występ w każdym innym dystrykcie i nie patrz w oczy rodzinie Elaine.
- Po prostu sobie nie poradzę…
- Poradzisz. Też przez to przechodziłem. Łatwo nie ma, ale to nie jest coś, co przekroczy twoje możliwości. A teraz postaraj się jeszcze trochę pospać.
Zakrywam głowę kołdrą i zwijam się w kłębek, ale sen nie nadchodzi, więc na resztę nocy zostaję małym, wystraszonym kłębkiem nerwów…
… aż ze snu wyrywa mnie wrzask Ceri:
- Natasha?! Natasha, gdzie jesteś?!
Wygrzebuję się spod kołdry i wychodzę chwiejnym krokiem na korytarz.
- Tutaj jestem, nie musisz się tak drzeć.
- Świetnie, że jesteś. Chodź na śniadanie.
***
- A oto twój strój na wystąpienie w Dystrykcie Czwartym! - radosny głos Devony wbija mi się w mózg. - Ręce w górę, to pomogę ci założyć.
Błagam, niech to nie będzie nic okropnego…
Niebieska sukienka przed kolana, na ramiączka, z dekoltem w szpic i czarnym paskiem wokół talii. Do tego balerinki w tym samym odcieniu niebieskiego. Nie jest źle. Z niebieskim cieniem pod oczami i błyszczykiem na ustach wygląda to nawet-nawet, ale wcale nie pomaga w opanowaniu stresu.
Wracam do przedziału. Blight chyba już pogodził się z Eve, bo rozmawiają całkiem normalnie.
- Ładny niebieski - rzuca w przestrzeń mentorka.
- Dzięki - odpowiadam przez zaciśnięte zęby.
- Pamiętajcie, że w Dystrykcie Czwartym nie objeżdżamy miasta, ograniczamy się jedynie do wystąpienia na placu - wtrąca Blight, imitując kapitoliński akcent.
Eve parska śmiechem. Ja też się uśmiecham, mimo całego stresu i bólu brzucha.
Dobrze, że już się nie kłócą - potrzebuję ich obydwojga, jeśli chcę dotrwać do końca tournee i nie zwariować.
- Właśnie, póki pamiętam - mówi Eve i podaje mi pigułkę w kolorze radosnej zieleni.
- Co to jest? - pytam nieufnie.
- Coś, co sprawi, że może się nie porzygasz w trakcie wystąpienia.
- Dzięki - odpowiadam. - Jak to się je?
- Trzeba połknąć i popić - wyjaśnia mentorka, podając mi szklankę wody.
Wkładam pigułkę do ust i popijam.
- Za ile zacznie działać?
- Daj jej kilka minut.
- Jasne. Dzięki.
Pociąg staje, a my idziemy w kierunku drzwi (Blight w międzyczasie wchodzi jeszcze do mojego przedziału i zabiera nieszczęsne rulony), gdzie dołącza do nas Ceri.
- Blight wam przekazał, że nie objeżdżamy miasta? - Pyta opiekunka.
Eve potakuje, a ja usiłuję nie myśleć o tym, że zaraz wyrzygam swoje flaki, które najwyraźniej wyprawiają kapitoliński bankiet.
Drzwi się otwierają. Wychodzimy. Transport do Pałacu Sprawiedliwości przebiega bez niespodzianek. Nawet ból brzucha trochę przechodzi, pewnie dzięki tym tajemniczym pigułkom.
Wchodzimy tylnym wejściem i zatrzymujemy się dopiero przed głównymi drzwiami.
[od autorki: włącz piosenkę numer 14 - "Monster (Imagine Dragons)"]
- Nie dam rady - jęczę do Blighta i Eve, bo moje flaki znów skręciły się w precel.
- Wierzę w ciebie - Eve przytula mnie mocno. - To brzmi strasznie kiczowato, wiem, ale dasz sobie radę i będzie dobrze. Już raz pokonałaś Elaine Beavers, teraz zrób to ponownie.
Obejmuję ją, a później Blighta.
Mikrofon, hymn, burmistrz Czwórki zapowiadający moje przybycie… drzwi się otwierają. (Nieucieknięcie do wnętrza Pałacu Sprawiedliwości, żeby się gdzieś schować, to chyba największy sukces mojego życia).
Ruszam przez taras i zatrzymuję się u szczytu schodów. Głowa do góry, nie daj się zwyciężyć żadnej martwej trybutce.
Burmistrz zaczyna wygłaszać przemówienie na moją cześć, a ja popełniam ten błąd, że patrzę na rodzinę Elaine.
Jej rodzice są przed pięćdziesiątką i o ile z postawy ojca niemal wylewa się bezbrzeżny smutek, o tyle matka unosi dumnie głowę i patrzy z nienawiścią prosto na mnie. Jej wargi poruszają się. Oczywiście z tej odległości i jeszcze przy wszystkich innych odgłosach nie mogę usłyszeć jej słów, ale po chwili dociera do mnie, co powiedziała. Bo mogła powiedzieć tylko jedno.
"Masz przerąbane, Natasho Moore".
Cóż, doskonale to wiem, pani matko Elaine. (Dobrze, że Eve dała mi tę pigułkę, bo inaczej już dawno wyrzygałabym swoje flaki na scenę, a tak tylko boli mnie brzuch).
Podchodzi do mnie dziewczynka z kwiatami. O mało nie dostaję zawału, gdy tak nagle się pojawia, ale udaje mi się ustabilizować oddech i odbieram od niej bukiet. Albo jestem przewrażliwiona, albo ona też patrzy na mnie z nienawiścią.
Biorę jeszcze jeden bardzo głęboki oddech, starając się ustabilizować przyśpieszone tętno, i zaczynam przemawiać.
Gdy dochodzę do tego, że zwyciezcy i pokonani stanowią jedność, ściska mnie za gardło. Przez jedną straszną sekundę wydaje mi się, że wybuchnę płaczem albo zaniemówię, ale biorę się w garść i kończę to zdanie. Za to wzrok matki Elaine wypala mi dziury w przodzie sukienki. Niewątpliwie gdyby spojrzenia mogły zabijać, już byłabym martwa.
- Panem dziś, Panem jutro, Panem na zawsze - kończę prawie że dystyngowanym tonem.
- Ty mała suko! - Wrzeszczy nagle matka Elaine.
Moje serce niemal staje ze strachu.
- Ty dziw… - Kobieta nie szansy skończyć tego słowa, bo dwóch Strażników Pokoju ściąga ją z podestu w trybie natychmiastowym.
Robi mi się słabo. W gardle siedzi ogromny, obślizgły korek, a ból brzucha się nasila.
- Proszę wybaczyć ten drobny incydent - burmistrz uśmiecha się przepraszająco i wręcza mi pamiątkową tabliczkę.
Ja odwdzięczam się rulonami, które podaje mi Blight. Na ten widok matka Elaine znów zaczyna się szarpać i bluzgać, ale zaraz milknie.
Burmistrz ściska moją dłoń, a ludzie klaszczą, choć to brzmi bardziej jak wyrok.
Wreszcie wracam do wnętrza Pałacu Sprawiedliwości. Gdy tylko drzwi się za nami zamkną… zginam się w pół i rzygam jak kot.
- No ja cię kręcę… - mruczy Eve.
- I na tyle zdały się twoje tabletki - Blight przewraca oczami.
- Tabletki są dobre, tylko stres za duży - Eve broni swoich tajemniczych lekarstw. - Zresztą mówiłam, że dzięki nim może nie porzyga się w czasie wystąpienia. Wystąpienie się skończyło bez rzygania, więc…
- Nieważne. Wracajmy do pociągu.
- Masz rację. Zmywajmy się zanim ktoś odkryje tutaj treść żołądkową Tashy - Eve spluwa w kałużę moich wymiocin. - Miłego cenzurowania tego wystąpienia, panie prezydencie.
Wracamy do pociągu. Przez tych kilka godzin, które pozostały do bakietu, głównie leżę i rozmyślam nad tym, jak bardzo mam przepierdolone. Aż w końcu przychodzi Ceri i wysyła mnie do ekipy.
***
Sukienka na kolację to koszmar w kolorze krwistej czerwieni. Ma długie rękawy i mały dekolt, jest rozkloszowana i sięga kolan. Do tego błyszczące, krwistoczerwone szpilki i takaż szminka na ustach.
Energicznie wracam do salonu, omal nie zabijając się w tych butach. Eve stoi tyłem do drzwi z dłońmi opartymi na stole.
- Eve, nie masz może jeszcze trochę tych pigułek? - Pytam.
- A co? Przecież teraz bankiet, to już z górki - mówi Eve, nie odwracając się.
- Trochę mi za czerwono - odpowiadam ponuro.
Mentorka odwraca się, obrzuca mój strój spojrzeniem, klnie cicho, po czym mówi:
- Pogieło ją? Chodź, dziecko, dostaniesz więcej.
Podchodzę bliżej, a Eve wysypuje mi na dłoń dwie zielone pigułki.
- Evy - nie wiadomo skąd pojawia się Blight - jeśli odwieziesz do Siódemki ćpunkę, to Mark i Maddy nie będą zachwyceni. Lo, Boris i Constance zresztą też.
- Blighty, jeśli Natasha zwymiotuje na kolacji, burmistrz i siedzący obok nas ludzie nie będą zachwyceni.
- Dobrze, masz rację. Tylko nie mów do mnie "Blighty".
- Zgoda… Blight.
Znów jedziemy do Pałacu Sprawiedliwości i schodzimy na dół co piętnaście stopni.
Przez całą kolację dłubię bez przekonania widelcem w ziemniakach na swoim talerzu, a moje myśli zaprząta matka Elaine Beavers do spółki z małą Lou i jutrzejszym wystąpieniem w jej dystrykcie.
____________
RIP single i RIP osoby, którym kończą się ferie (tak jak mnie).
Przy okazji, czy ktoś tu może czytał Trylogię Czasu? (Potrzebuję świeżej krwi w rozmowach typu "Co jest ze mną nie tak, że zamiast Gideona kocham Miro Rakoczego?" i "Kwitnąca gejoza, czyli ship hrabiego z Gideonem"). Jeśli nikt nie czytał, to z całego serduszka polecam.