niedziela, 14 lutego 2016

Rozdział V ~ Przerąbane

  Dla wszystkich, którzy są samotni w Walentynki. Pamiętajcie, 14.02 obchodzimy również Dzień Osób Chorych Psychicznie! A 15.02 Dzień Singla!
  "Miłość tu
  Miłość tam
  Miłość w dupę wsadzę wam"
~ rebelka pyrka
***
  - Zawsze byłem dość pozytywnie nastawionym do świata dzieciakiem, więc kiedy wylosowali mnie na Igrzyska, miałem nadzieję, że jakoś to będzie. Razem ze mną została wylosowana dwunastoletnia dziewczynka, która zresztą zginęła w czasie rzezi przy Rogu.
  Ja rysuję, a Blight opowiada. Myślę, że gdyby nie on, to nie wiem, co by się ze mną stało.
  - Muszę powiedzieć, że o ile bycie trybutem nigdy nie jest łatwe, to wtedy było bardzo trudne: pijana Evy i Charlie na haju to nie jest duet mentorów, o którym marzy każdy trybut. Niechętnie to mówię, ale bardzo mi wtedy pomógł Peters… Szczerze, to był jedyną osobą, przy której Eve starała się hamować z piciem. Zdaje się, że jego trybut widział, jak rzucałem siekierami i uznał, że mógłbym mu się przydać w sojuszu, więc opowiedział o tym Wolfowi. No to Wolf poszedł i zrobił Eve potworną awanturę, po której wytrzeźwiała w trybie natychmiastowym, zostawiła zaćpanego Charliego i porządnie wzięła się za mentorowanie. Zawarłem sojusz z tym chłopakiem z Piątki i jego partnerką. On został zamordowany przez zawodowców, a ona zmarła kilka dni później, bo do rany jaką jej zadali, wdało się zakażenie. W finale zostałem z Agnes, dziewczyną z Jedynki, której skoczyłem z drzewa na głowę i złamałem kark. Kiedy już wstałem po Igrzyskach, Eve rzuciła się na mnie i przytulała chyba z dziesięć minut, aż w końcu Ceri kazała jej przestać, zanim mnie udusi. Jednak kiedy wróciliśmy do Siódemki i skończyły się wszystkie uroczystości, zaczęła na mnie warczeć. Później, w Kapitolu, prezydent Snow coś mi zaproponował, a ja byłem na tyle głupi, żeby odmówić… moi rodzice, starsza siostra i najlepszy kumpel byli martwi, gdy wróciliśmy z tournee. Przepiłem kilka nocy, aż w końcu wziąłem się w garść i poszedłem popytać ludzi o różne rzeczy… Gdy dowiedziałem się, że Eve straciła rodzinę i chłopaka, to mi się samo dodało dwa do dwóch: po prostu nie chciała się już do nikogo przywiązywać. Jednak byłem upartym człowiekiem i powiedziałem sobie, że skoro oboje nie mamy nikogo, to możemy mieć siebie… oczywiście jako przyjaciół! No i się zawziąłem. W normalne dni parzyłem kawę na kaca i byłem miły i uroczy, w czasie Igrzysk to samo plus jeszcze próby zaimponowania taktyką i strategią. Długo to trwało i wymagało mnóstwa wysiłku, ale w końcu się udało. Evy przestała pić, a trybutów 64. Głodowych Igrzysk poprowadziliśmy już jako przyjaciele. Było bardzo fajnie, ale w czasie twoich Igrzysk to się zaczęło przeradzać w coś więcej… Oboje byliśmy trochę wystraszeni, wiesz, różnica wieku i takie tam duperelki, ale w końcu Evy zebrała się w sobie i w noc przed twoją ostatnią walką, powiedziała, że mnie kocha.
  - To ja walczyłam o życie, a wy wyznawaliście sobie miłość? -  To brzmi tak niedorzecznie, że wybucham śmiechem.
  - Wtedy nie walczyłaś, bo spałaś, ale coś tak jakby.
  - Uwielbiam was, naprawdę.
  I tak oto, rozmawiając sobie niezobowiązująco, kończę rysunek przedstawiający cholerną Elaine Beavers. Blight zagląda mi przez ramię. Chyba chce coś powiedzieć, ale rezygnuje. Jestem mu za to wdzięczna.
  Zwijam oba rysunki w jeden rulon i stawiam go w najdalszym kącie.
  - Dzisiaj na bank przyśni mi się jakiś koszmar - mówię cicho.
  - Możesz spać w moim przedziale, ja prześpię się w fotelu.
  - Nie, Blight, naprawdę nie musisz… - mówię, chociaż wszystko wewnątrz mnie wrzeszczy: "Tak, tak!!! Zróbmy to!".
  - Chodź i nie opowiadaj głupot, Natasho Moore - Blight wstaje. - Wiem, jak to jest wygłaszać przemówienie prosto w twarz rodzinie swojej ofiary. To nie jest miłe uczucie. A jeśli wcześniej masz koszmary z tą osobą w roli głównej, to jest już w ogóle przerąbane.
  - Tak, przerąbane - potakuję w zadumie i ruszam za Blightem przez korytarz. - Pół roku temu to Elaine miała przerąbane, a teraz ja mam.
  - Jak będziesz zagłębiać się w jakieś filozoficzne wywody, to ci się nie poprawi, a wręcz przeciwnie.
  W końcu kładę się do łóżka w przedziale Blighta. Ściska mnie w żołądku na myśl o jutrze.
  - Branoc, Tasha - słyszę.
  - Branoc, Blight - odpowiadam i chwilę później już śpię.
***
  Wściekli ludzie otaczają mnie ciasnym kręgiem.
  - To ona mnie zabiła! - Krzyczy oskarżycielsko Elaine.
  Cofam się, ale trafiam na zwarty mur ludzkich ciał.
  - Ty suko! - Woła ktoś za moimi plecami. Odwracam się: to Lucid. - Gdyby nie ty, wróciłbym do domu!
  Elaine strzela ze swojego cholernego łuku i trafia mnie bok. Lucid unosi miecz.
  - Zostawcie mnie! - Próbuję krzyczeć. - To nie moja wina!
  - Ależ oczywiście, że twoja - obok Lucida i Elaine pojawiają się Evelyn i Richard.
  - Ja się tylko broniłam!
  - Natasha? - Głos Blighta zdaje się docierać z oddali.
  Otwieram oczy i oddycham szybko. Jestem w przedziale Blighta. To był tylko sen.
  Tylko pieprzony sen.
  - Blight, ja nie dam rady! - Patrzę przerażona na mojego mentora.
  - Dasz radę - odpowiada stanowczo Blight. - Potraktuj to jak występ w każdym innym dystrykcie i nie patrz w oczy rodzinie Elaine.
  - Po prostu sobie nie poradzę…
  - Poradzisz. Też przez to przechodziłem. Łatwo nie ma, ale to nie jest coś, co przekroczy twoje możliwości. A teraz postaraj się jeszcze trochę pospać.
  Zakrywam głowę kołdrą i zwijam się w kłębek, ale sen nie nadchodzi, więc na resztę nocy zostaję małym, wystraszonym kłębkiem nerwów…
  … aż ze snu wyrywa mnie wrzask Ceri:
  - Natasha?! Natasha, gdzie jesteś?!
  Wygrzebuję się spod kołdry i wychodzę chwiejnym krokiem na korytarz.
  - Tutaj jestem, nie musisz się tak drzeć.
  - Świetnie, że jesteś. Chodź na śniadanie.
***
  - A oto twój strój na wystąpienie w Dystrykcie Czwartym! - radosny głos Devony wbija mi się w mózg. - Ręce w górę, to pomogę ci założyć.
  Błagam, niech to nie będzie nic okropnego…
  Niebieska sukienka przed kolana, na ramiączka, z dekoltem w szpic i czarnym paskiem wokół talii. Do tego balerinki w tym samym odcieniu niebieskiego. Nie jest źle. Z niebieskim cieniem pod oczami i błyszczykiem na ustach wygląda to nawet-nawet, ale wcale nie pomaga w opanowaniu stresu.
  Wracam do przedziału. Blight chyba już pogodził się z Eve, bo rozmawiają całkiem normalnie.
  - Ładny niebieski - rzuca w przestrzeń mentorka.
  - Dzięki - odpowiadam przez zaciśnięte zęby.
  - Pamiętajcie, że w Dystrykcie Czwartym nie objeżdżamy miasta, ograniczamy się jedynie do wystąpienia na placu - wtrąca Blight, imitując kapitoliński akcent.
  Eve parska śmiechem. Ja też się uśmiecham, mimo całego stresu i bólu brzucha.
  Dobrze, że już się nie kłócą - potrzebuję ich obydwojga, jeśli chcę dotrwać do końca tournee i nie zwariować.
  - Właśnie, póki pamiętam - mówi Eve i podaje mi pigułkę w kolorze radosnej zieleni.
  - Co to jest? - pytam nieufnie.
  - Coś, co sprawi, że może się nie porzygasz w trakcie wystąpienia.
  - Dzięki - odpowiadam. - Jak to się je?
  - Trzeba połknąć i popić - wyjaśnia mentorka, podając mi szklankę wody.
  Wkładam pigułkę do ust i popijam.
  - Za ile zacznie działać?
  - Daj jej kilka minut.
  - Jasne. Dzięki.
  Pociąg staje, a my idziemy w kierunku drzwi (Blight w międzyczasie wchodzi jeszcze do mojego przedziału i zabiera nieszczęsne rulony), gdzie dołącza do nas Ceri.
  - Blight wam przekazał, że nie objeżdżamy miasta? - Pyta opiekunka.
  Eve potakuje, a ja usiłuję nie myśleć o tym, że zaraz wyrzygam swoje flaki, które najwyraźniej wyprawiają kapitoliński bankiet.
  Drzwi się otwierają. Wychodzimy. Transport do Pałacu Sprawiedliwości przebiega bez niespodzianek. Nawet ból brzucha trochę przechodzi, pewnie dzięki tym tajemniczym pigułkom.
  Wchodzimy tylnym wejściem i zatrzymujemy się dopiero przed głównymi drzwiami.
[od autorki: włącz piosenkę numer 14 - "Monster (Imagine Dragons)"]
  - Nie dam rady - jęczę do Blighta i Eve, bo moje flaki znów skręciły się w precel.
  - Wierzę w ciebie - Eve przytula mnie mocno. - To brzmi strasznie kiczowato, wiem, ale dasz sobie radę i będzie dobrze. Już raz pokonałaś Elaine Beavers, teraz zrób to ponownie.
  Obejmuję ją, a później Blighta.
  Mikrofon, hymn, burmistrz Czwórki zapowiadający moje przybycie… drzwi się otwierają. (Nieucieknięcie do wnętrza Pałacu Sprawiedliwości, żeby się gdzieś schować, to chyba największy sukces mojego życia).
  Ruszam przez taras i zatrzymuję się u szczytu schodów. Głowa do góry, nie daj się zwyciężyć żadnej martwej trybutce.
  Burmistrz zaczyna wygłaszać przemówienie na moją cześć, a ja popełniam ten błąd, że patrzę na rodzinę Elaine.
  Jej rodzice są przed pięćdziesiątką i o ile z postawy ojca niemal wylewa się bezbrzeżny smutek, o tyle matka unosi dumnie głowę i patrzy z nienawiścią prosto na mnie. Jej wargi poruszają się. Oczywiście z tej odległości i jeszcze przy wszystkich innych odgłosach nie mogę usłyszeć jej słów, ale po chwili dociera do mnie, co powiedziała. Bo mogła powiedzieć tylko jedno.
  "Masz przerąbane, Natasho Moore".
  Cóż, doskonale to wiem, pani matko Elaine. (Dobrze, że Eve dała mi tę pigułkę, bo inaczej już dawno wyrzygałabym swoje flaki na scenę, a tak tylko boli mnie brzuch).
  Podchodzi do mnie dziewczynka z kwiatami. O mało nie dostaję zawału, gdy tak nagle się pojawia, ale udaje mi się ustabilizować oddech i odbieram od niej bukiet. Albo jestem przewrażliwiona, albo ona też patrzy na mnie z nienawiścią.
  Biorę jeszcze jeden bardzo głęboki oddech, starając się ustabilizować przyśpieszone tętno, i zaczynam przemawiać.
  Gdy dochodzę do tego, że zwyciezcy i pokonani stanowią jedność, ściska mnie za gardło. Przez jedną straszną sekundę wydaje mi się, że wybuchnę płaczem albo zaniemówię, ale biorę się w garść i kończę to zdanie. Za to wzrok matki Elaine wypala mi dziury w przodzie sukienki. Niewątpliwie gdyby spojrzenia mogły zabijać, już byłabym martwa.
  - Panem dziś, Panem jutro, Panem na zawsze - kończę prawie że dystyngowanym tonem.
  - Ty mała suko! - Wrzeszczy nagle matka Elaine.
  Moje serce niemal staje ze strachu.
  - Ty dziw… - Kobieta nie szansy skończyć tego słowa, bo dwóch Strażników Pokoju ściąga ją z podestu w trybie natychmiastowym.
  Robi mi się słabo. W gardle siedzi ogromny, obślizgły korek, a ból brzucha się nasila.
  - Proszę wybaczyć ten drobny incydent - burmistrz uśmiecha się przepraszająco i wręcza mi pamiątkową tabliczkę.
  Ja odwdzięczam się rulonami, które podaje mi Blight. Na ten widok matka Elaine znów zaczyna się szarpać i bluzgać, ale zaraz milknie.
  Burmistrz ściska moją dłoń, a ludzie klaszczą, choć to brzmi bardziej jak wyrok.
  Wreszcie wracam do wnętrza Pałacu Sprawiedliwości. Gdy tylko drzwi się za nami zamkną… zginam się w pół i rzygam jak kot.
  - No ja cię kręcę… - mruczy Eve.
  - I na tyle zdały się twoje tabletki - Blight przewraca oczami.
  - Tabletki są dobre, tylko stres za duży - Eve broni swoich tajemniczych lekarstw. - Zresztą mówiłam, że dzięki nim może nie porzyga się w czasie wystąpienia. Wystąpienie się skończyło bez rzygania, więc…
  - Nieważne. Wracajmy do pociągu.
  - Masz rację. Zmywajmy się zanim ktoś odkryje tutaj treść żołądkową Tashy - Eve spluwa w kałużę moich wymiocin. - Miłego cenzurowania tego wystąpienia, panie prezydencie.
  Wracamy do pociągu. Przez tych kilka godzin, które pozostały do bakietu, głównie leżę i rozmyślam nad tym, jak bardzo mam przepierdolone. Aż w końcu przychodzi Ceri i wysyła mnie do ekipy.
***
  Sukienka na kolację to koszmar w kolorze krwistej czerwieni. Ma długie rękawy i mały dekolt, jest rozkloszowana i sięga kolan. Do tego błyszczące, krwistoczerwone szpilki i takaż szminka na ustach.
  Energicznie wracam do salonu, omal nie zabijając się w tych butach. Eve stoi tyłem do drzwi z dłońmi opartymi na stole.
  - Eve, nie masz może jeszcze trochę tych pigułek? - Pytam.
  - A co? Przecież teraz bankiet, to już z górki - mówi Eve, nie odwracając się.
  - Trochę mi za czerwono - odpowiadam ponuro.
  Mentorka odwraca się, obrzuca mój strój spojrzeniem, klnie cicho, po czym mówi:
  - Pogieło ją? Chodź, dziecko, dostaniesz więcej.
  Podchodzę bliżej, a Eve wysypuje mi na dłoń dwie zielone pigułki.
  - Evy - nie wiadomo skąd pojawia się Blight - jeśli odwieziesz do Siódemki ćpunkę, to Mark i Maddy nie będą zachwyceni. Lo, Boris i Constance zresztą też.
  - Blighty, jeśli Natasha zwymiotuje na kolacji, burmistrz i siedzący obok nas ludzie nie będą zachwyceni.
  - Dobrze, masz rację. Tylko nie mów do mnie "Blighty".
  - Zgoda… Blight.
  Znów jedziemy do Pałacu Sprawiedliwości i schodzimy na dół co piętnaście stopni.
  Przez całą kolację dłubię bez przekonania widelcem w ziemniakach na swoim talerzu, a moje myśli zaprząta matka Elaine Beavers do spółki z małą Lou i jutrzejszym wystąpieniem w jej dystrykcie.
____________
  RIP single i RIP osoby, którym kończą się ferie (tak jak mnie).
  Przy okazji, czy ktoś tu może czytał Trylogię Czasu? (Potrzebuję świeżej krwi w rozmowach typu "Co jest ze mną nie tak, że zamiast Gideona kocham Miro Rakoczego?" i "Kwitnąca gejoza, czyli ship hrabiego z Gideonem"). Jeśli nikt nie czytał, to z całego serduszka polecam.

czwartek, 11 lutego 2016

Rozdział IV ~ Mieszanka imion i twarzy, pocięta Tina, uprzejmy Tony i pan Wolf

  Wizyty w Dziesiątce i Dziewiątce mijają jak w kalejdoskopie.
  W Ósemce jest nieco trudniej, bo nie mogę skupić się na niczym innym niż pokrwawione, zmaltretowane zwłoki Tiny Tay, aż w końcu wymiotuję w czasie uroczystej kolacji. (Eve ratuje mi życie, mówiąc, że nie toleruję glutenu, cokolwiek to jest).
  W Szóstce też jest blisko tragedii, bo moją głowę zaprząta widok miłego chłopaka o imieniu Tony, który uratował mnie przed upadkiem po prezentacji, a kilka dni później zakończył życie z oszczepem w piersi. Na szczęście tym razem obywa się bez zwracania treści żołądkowej. (Oczywiście we wszystkich tych dystryktach też przekazuję burmistrzom portrety trybutów, jakby były im do czegokolwiek potrzebne).
  Aktualnie jedziemy w stronę Piątki, a Eve ekscytuje się jak mała dziewczynka i trajkocze coś o jakimś facecie z tego dystryktu, co wcale nie zachwyca Blighta. Ciekawe, co obiekt aktualnego zachwytu Eve powiedziałby na nasz ulubiony żart o mieszkańcach Piątki…
***
  - Chodź się ubierać - komenderuje Ceri.
  Wstaję z westchnieniem i ruszam za nią. Mam nadzieję, że Devona cały czas pamięta, że ubranie powinno zakrywać przynajmniej najintymniejsze części ciała…
  Ekipa robi mi makijaż i coś dziwnego z włosami. Potem przychodzi Devona z jakąś paczką i każe mi podnieść ręce.
  Podnoszę ręce i zamykam oczy. Stylistka coś na mnie zakłada (nie jest źle, bo czuję to jeszcze w okolicach kolan), a potem każe założyć buty na szpilkach i dopiero podprowadza do lustra.
  Nie jest źle: złote cienie pod oczami, najeżone włosy, wąska, złota sukienka do kolan i złote pantofle na szpilkach.
  - Wyglądasz elektryzująco - zapewnia Devona.
  Wracam spowrotem do przedziału, a Eve obrzuca mnie spojrzeniem i wybucha śmiechem.
  - Blight, zobacz, podłączyli biedne dziecko do maszyny elektrostatycznej!
  - Nie jestem pewien, czy mieszkańcom spodobają się takie podśmiechujki z ich głównego źródła utrzymania…
  - Daj spokój, Wolfowi na pewno się spodoba.
  - Jemu wszystko się podoba, to taki typ człowieka.
  - Polemizowałabym.
  - Co to ma być?! - Rozlega się wrzask Ceri. - Zaraz wysiadamy, a wy jesteście w lesie?!
  - W pociągu - poprawia ją Blight.
  - Niemniej bardzo byśmy chcieli być teraz w lesie - dopowiada Eve.
  - Ubierajcie się! Oh, z kim ja muszę pracować…
  Blight posyła jej promienny uśmiech idioty, a Eve śmieje się jak wariatka. Kocham ich.
***
  - Jakby ktoś - wymowne spojrzenie na mentorów - nie pamiętał, najpierw robimy rundę wokół miasta, aby tłumy mogły nacieszyć się naszą triumfatorką, później Natasha wygłasza przemówienie, wymiana tabliczek i rysunków, potem czas wolny aż do bankietu. Rozumiemy się?
  - Oczywiście - potakuje Eve. - Tak bardzo, jakby to kogokolwiek obchodziło.
  Blight ma poważny problem z zachowaniem powagi.
  Ceri wzdycha, a drzwi się otwierają. Na peronie czekają tłumy ludzi i komitet powitalny w składzie: facet w garniturze z teczką (prawdopodobnie pomagier burmistrza Piątki) i dwóch Strażników Pokoju.
  - Witamy w Dystrykcie Piątym - odzywa się ten z teczką (ciekawe, po co mu ona?). - Zechcą państwo zająć miejsca - wskazuje na dwa stojące obok kabriolety. - Mam nadzieję, że poinformowano państwa o przebiegu waszej wizyty w tym dystrykcie.
  - O tak, Ceri poinformowała nas o tym bardzo dogłębnie - zapewnia go Eve, po czym ona, Blight, Ceri i Devona zajmują miejsca w pierwszym samochodzie, a mnie kierują do drugiego.
  Ruszamy ulicami Piątki: to ładne, choć nieco futurystycznie wyglądające miasto. Widzę, że Eve i Blight wymieniają jakieś uwagi. Szkoda, że nie słyszę, co mówią.
  Objazd miasta kończy się przed tylnym wejściem do Pałacu Sprawiedliwości. Później wszystko odbywa się tak, jak w sześciu poprzednich dystryktach: przemówienie burmistrza, kwiatki, moje przemówienie, wymiana tabliczek na moje nieszczęsne rysunki, powrót do Pałacu. Teraz mamy kilka godzin dla siebie.
  - To co robimy? - Pytam. - Zamykamy się w przedziałach i udajemy, że reszta nie istnieje?
  - Nie tutaj - Eve uśmiecha się tajemniczo. - Teraz, proszę wycieczki, idziemy odwiedzić najbardziej pozytywnego triumfatora, jakiego poznałam w całym swoim życiu.
  Nie brzmi to zbyt zachęcająco, ani dla mnie, ani - tym bardziej - dla Blighta, który przewraca oczami. Eve prowadzi nas przez miasto, najprawdopodobniej w kierunku Wioski Zwycięzców.
  -  Ten cały pozytywny triumfator to czubek - mówi do mnie Blight. - Żaden normalny człowiek nie może być tak pozytywny jako zwycięzca cholernych Głodowych Igrzysk… - wyrzeka. - Zawodowcy nie są normalni - dodaje szybko, widząc, że otwieram usta.
  - Proszę mi nie obgadywać Wolfa, tam z tyłu - Eve chce grać złą, ale śmiech przebija wyraźnie w jej głosie. - To naprawdę niesamowity facet.
  - Wolfa? - pytam z ciekawością, bo wydaje mi się, że skądś kojarzę to imię.
  - Tak, Wolfa. Jeśli chcesz wiedzieć coś więcej, służę informacją.
  Blight wzdycha, zapewne słyszał tę historię już tyle razy, że ma jej dość na całe życie.
  - Wolf Peters urodził się w dwudziestym czwartym roku po Poskromieniu - zaczyna Eve dramatycznym głosem, ale szybko wraca do swojego normalnego tonu. - Gdy miał szesnaście lat, rzuciła go dziewczyna, w której był bardzo zakochany. Wpadł w depresję. Chciał się zabić, ale nie potrafił, więc zgłosił się na ochotnika w Czterdziestych Głodowych Igrzyskach. Wszystko poszło dobrze, jeśli można tak powiedzieć, i Wolf, razem z Julie Knowledge, znaleźli się w pociągu jadącym do Kapitolu. W międzyczasie jednak przespał się ze swoją decyzją i stwierdził, że popełnił fatalny błąd i chce żyć. Opowiedział o wszystkim swojej mentorce, nazywała się bodajże Sabine, czy jakoś tak, i ona mu obiecała, że zrobi wszystko, żeby zapewnić mu zwycięstwo…
  - Ptaszki ćwierkają, że nawet przespała się z głównym organizatorem, Cravenem, czy jak mu tam - wtrąca zgryźliwie Blight.
  - Siedź cicho - prycha Eve i kontynuuje opowieść: - Sabine i Wolf zacisnęli pięści i udało im się. Wolf wygrał. I o ile z większości zwycięzców Igrzyska wysysają wszelką chęć do życia, o tyle w Wolfie Petersie tęże wzbudziły. Gdy miał dwadzieścia jeden lat ożenił się z Rosemary Reynolds. W dzień ich ślubu pół Kapitolu i nawet część Dystryktów poumierała z zazdrości. Muszę przyznać, że ja też byłam blisko…
  - Bujałaś się w nim! - Blight mówi to takim tonem, jakby mówił "Pomagałaś zmiechom Snowa rozszarpywać niewinnych ludzi!".
  Eve uśmiecha się.
  - Kochanie, mam lepszy pomysł: pokaż mi dziewczynę, która nie kochała się w Wolfie. Ten głos, ten uśmiech, te włosy - to była mieszanka piorunująca. Każda by uległa.
  Blight zgrzyta zębami.
  - Mogę kontynuować? Świetnie. Sześć lat później Rosemary urodziła mu syna, Axela.
  Zaraz, Axel... Axel Peters… Skąd ja znam to nazwisko?
  - Poważny problem pojawił się, gdy wylosowali go na Igrzyska, jednak Axel wygrał, dzięki wsparciu ojca…
  - A Wolf zrobił się przez to jeszcze bardziej psychicznie pozytywny - uzupełnia szeptem Blight.
  No jasne! Axel Peters, zwycięzca Sześćdziesiątych Szóstych Głodowych Igrzysk! A ten cały pozytywny Wolf jest jego ojcem. Mgliście przypominam sobie uroczystości sprzed dwóch lat, ale nie jestem w stanie skojarzyć twarzy.
  Z zamyślenia wyrywa mnie radosny okrzyk:
  - Eve, Blight, witajcie! A ty musisz być Natasha! Zastanawiałem się, czy przyjdziecie.
  Podnoszę wzrok. Najbardziej pozytywny triumfator, jakiego Eve poznała w całym swoim życiu, nie wygląda na swoje (jak pośpiesznie obliczyłam) czterdzieści cztery lata. Ma owalną twarz, wystające kości policzkowe, burzę jasnobrązowych loków, takież wąsy i piwne oczy, a jego uśmiech… no cóż, mimo solidnego zaangażowania uczuciowego w zupełnie innego przedstawiciela płci męskiej, muszę stwierdzić, że faktycznie ma w sobie "to coś" i gdybym urodziła się ze dwadzieścia pięć lat wcześniej, pewnie też umierałabym z zazdrości, oglądając jego ślub.
  - Cześć, Wolf! - odpowiada Eve i rusza biegiem w jego kierunku. Przytula się do niego i czochra mu włosy.
  - To koniec - mówi grobowym głosem Blight. - Straciliśmy ją. Do wyjazdu nie będzie już z nią kontaktu - wzdycha.
  - Chodźcie do środka - zachęca Wolf, otwierając drzwi.
  Blight przewraca oczami, ale wchodzi, a ja zaraz za nim. Za nami idzie Wolf z przyczepioną do niego Eve.
  W przedpokoju wpadamy na jeszcze dwie osoby. Pulchna brunetka z okrągłą twarzą i prostokątnymi okularami to najpewniej Rosemary, a wysoki i szczupły ciemnowłosy chłopak to musi być Axel.
  - Chodźcie do salonu, zaraz zrobię herbaty - uśmiecha się Rosemary.
  Sadowimy się wokół stolika; Eve siada na dłoniach - włosy Wolfa wyraźnie ją kuszą.
  Blight przewraca oczami.
  - Szukam kobiety, która będzie na mnie patrzeć tak, jak Eve na włosy Wolfa - warczy.
  - Ojeju - Eve wstaje i przytula Blighta. - Kocham cię, ale z Wolfem ostatni raz widzieliśmy się pół roku temu. Daj nam chwilę, żeby się sobą nacieszyć.
  - Jasne, nawet więcej niż jedną - zgrzyta zębami Blight. - Tylko chyba nie tutaj, bo byłoby niewygodnie.
  - Ej, to było wredne - Eve trąca go łokciem.
  - Kolego, nie wiem, co sobie wyobrażasz, ale jesteś w błędzie - dopowiada Wolf. - Ja i Eve to tylko przyjaźń i nic więcej.
  - Jakby ktoś was teraz nie widział, to by może uwierzył - mruczy mój mentor.
  Mam dość słuchania zazdrosnego Blighta, więc przełamuję swoją niechęć do ludzi i przysuwam się do Axela.
  - Cześć… - zaczynam nieśmiało.
  - Cześć - odpowiada. - Czy on tak zawsze?
  - Mówisz o Blighcie? Kocha Eve bardziej niż Kapitolińczycy Igrzyska i jest strasznie zazdrosny, ale takich scen jeszcze nie widziałam.
  - Aha. Jak się czujesz jako triumfatorka?
  - Chyba dobrze… ładny dom i dużo pieniędzy, żeby karmić wszystkich przyjaciół, tylko czasem mam koszmary. No i kiedy przyjeżdżają dziennikarze, to się robi nie do zniesienia.
  - Paskudne uczucie, ale przywykniesz.
  - A czy bycie mentorem jest bardzo okropne?
  - Na pewno najgorszy jest pierwszy rok, kiedy musisz wszystko ogarnąć, a twój podopieczny prawdopodobnie i tak umrze…
  - Brzmi źle - mówię.
  - … ale to się da przeżyć - kończy Axel. - Jeśli masz dobrego mentora - tu rzuca krzywe spojrzenie na Eve szczerzącą się do Wolfa i zgrzytającego zębami Blighta - to będzie ci pomagać i będziesz miała łatwiej. Podsumowując: łatwo nie będzie, ale na pewno dasz sobie radę.
  - Dzięki…
  - Zresztą masz jeszcze pół roku, nie myśl o tym. Lepiej napij się herbaty.
  Nie przepadam za herbatą, ale posłusznie piję.
  Rozmawiam z Axelem tak naturalnie, jakbym znała go od wieków. Pytam go o koszmary, przemówienia w dystryktach swoich sojuszników i ofiar, wkurzające opiekunki i pierdyliard innych rzeczy, równie ważnych dla zwycięzców.
  Z rozmowy wyrywa nas wrzask Eve:
  - Ożesz, ja cię kręcę, Vogue nas udusi, a mnie najpierw!
  - Coś się stało? - pyta z niepokojem Rosemary.
  - Została godzina do cholernego bankietu, a my jesteśmy w dupie! - jęczy Eve. - Minie z pół godziny zanim dojdziemy do pociągu, a później…
  - Nie dramatyzuj, Eve, podwiozę was - oferuje Wolf.
  - Dzięki, jesteś cudowny, ratujesz nam życie!
  Mina Blighta wyraźnie mówi, że wolałby zostać rozdarty żywcem przez Ceri i Devonę niż podwieziony przez Wolfa, ale Eve już ciągnie nas za ręce do garażu. Wsiadamy do auta, a Wolf energicznie rusza.
***
  - Do zobaczenia na bankiecie - mówi Wolf, hamując na peronie.
  Wyskakujemy niemal w biegu i rzucamy się do pociągu.
  - No ja was bardzo proszę, może trochę punktualności?! - drze się na nas Ceri. - A teraz jazda do ekipy! - drze się na mnie.
  Wpadam do wagonu zdyszana. Ekipa przygotowawcza rzuca się na mnie jak zmiechy na zdobycz i zaczyna mnie malować, perfumować i robić inne złe rzeczy, oczywiście cały czas paplając o przyjęciu.
  W końcu jestem gotowa. Zakładam buty i sukienkę od Devony. Przeglądam się w lustrze.
  Nawet nieźle. Po pamiętnym ochrzanie od Eve, Devona wyraźnie się poprawiła.
  Mam na sobie rozkloszowaną, sięgającą kolan sukienkę bez ramiączek, bardzo kolorową (z przewagą czerwieni), a na nogach czarne balerinki z kokardami. Moje usta są wściekle czerwone, powieki żółte, a policzki różowe.
  Gdy docieramy do Pałacu Sprawiedliwości, Ceri ustawia nas w szyku: najpierw ekipa przygotowawcza, potem ona, Devona, Eve z Blightem, a na końcu ja. Z dołu rozbrzmiewa muzyka, początek naszego pochodu rusza.
  - Jeśli tutaj też będzie ten radosny świr, to chyba utopię go w szampanie - zastrzega Blight.
  - Nie utopisz go w szampanie, tyko będziesz dla niego miły - warczy Eve. - W przeciwnym razie ja cię utopię. No, piętnaście, idziemy.
  Eve i Blight ruszają, a ja liczę pokonywane przez nich stopnie. Gdy schodzą z piętnastego na szesnasty, ruszam.
***
  Nie wiem, jak Eve to zrobiła, ale siedzi pomiędzy Wolfem z lewej a Blightem z prawej strony i kontroluje to na tyle, że jeszcze nikt nikogo nie utopił. (Ja siedzę po prawej stronie Blighta i wysłuchuję jego mamrotań pełnych zazdrości).
  W końcu, gdy Eve (chyba już trochę pijana) wybucha głośnym śmiechem na jakiś zupełnie banalny tekst Wolfa, Blight nie wytrzymuje.
  - Ciekawe, co powie Eve, jeśli ja zacznę się przystawiać do jakiejś babki - mówi to niby do mnie, ale na tyle głośno, żeby usłyszała go co najmniej połowa sali.
  - O mój lesie szumiący - Eve przewraca oczmi. Odrywa się od niewątpliwie pasjonującej rozmowy z Wolfem i całuje Blighta w usta.
  Nie wiem, który dupek zaczyna liczyć, ale faktem jest, że liczy, a inni dołączają do niego. Nie no, błagam, to, do cholery, pocałunek, a nie bieg na czas.
  Eve i Blight odrywają się od siebie dopiero przy osiemnastu. Sala eksploduje oklaskami. Blight czerwienieje, ale Eve nie traci rezonu (czy ona go kiedykolwiek straciła?) i kłania się na wszystkie strony, po czym spokojnie siada.
  Reszta kolacji jest już w zasadzie nudna.
***
  Leżę na podłodze w koszuli nocnej, rysując Lucasa Crossa. Wiem, że jedziemy do Czwórki i że jutro będę musiała dać występ w dystrykcie, z którego pochodziła Elaine Beavers. I czuję się z tym źle.
  Rozlega się pukanie do drzwi.
  - Proszę - rzucam, przygotowując sobie w myślach żółć, którą splunę w Ceri, gdy tylko przestąpi próg.
  - Mogę? - to nie Ceri, to Blight.
  - Jasne - wstaję i ogarniam podłogę na tyle, żeby o nic się nie zabił ani niczego mi nie podeptał.
  - Dzięki - odpowiada i opada na moje łóżko. - Jeśli nie masz nic przeciwko, posiedzę tu trochę.
  - Nie mam nic przeciwko. Jak dla mnie, możesz tu siedzieć do rana. A coś się stało, że tak…?
  - Eve bawiła się telewizorem i trafiła na jakieś archiwalne nagranie, na którym Peters drze twarz, że ma całe mnóstwo miłości. No i zaczęła się ślinić do tego nagrania, więc wyszedłem i, z braku innych inteligentnych osób w pociągu, przyszedłem do ciebie.
  - Dobra, możesz tu siedzieć, ile chcesz, pod warunkiem, że będziesz do mnie mówił.
  - Co?
  - Cokolwiek. Muszę się skupić na czymś innym niż to, że za parenaście godzin wygłaszam cholerne przemówienie prosto w twarz rodzinie Elaine.
  - Wiesz, chętnie bym ci pomógł, ale jestem kiepski w opowiadaniu…
  - Nie szkodzi. Louise też, a jakoś nie przeszkadza jej to w opowiadaniu mnie i Maddy niestworzonych historii.
  - Nie wiem, co mógłbym ci opowiedzieć. Moje życie było w zasadzie nudne.
  - Powiedział triumfator - parskam. - Opowiedz mi o swoich Igrzyskach… oczywiście jeśli chcesz, bo jeśli za bardzo bolą, to nic nie mów.
  - Mogę opowiedzieć.
  - No to zamieniam się w słuch - rozkładam się na podłodze nad rysunkiem i przykładam ołówek do papieru, a Blight zaczyna opowiadać…
_________
  Mam jeszcze tydzień ferii, więc postaram się coś napisać, ale nic nie obiecuję, bo mam do nadrobienia dwa sezony "Orphan Black".
  Jeszcze z rzeczy, które powinniście wiedzieć: głosu, wyglądu, piosenki o całym mnóstwie miłości ("Jede Menge Liebe") i pozytywnego nastawienia Wolfowi Petersowi użyczył Wolfgang Petry. Z całego serduszka polecam wszystkie utwory tego pana, a zwłaszcza "Weiß der Geier".