poniedziałek, 30 listopada 2015

Część II ~ Tournee / Rozdział I ~ Moje wierne głąby

  Dla Hope Morgenstern aka Eris Mischief i jej parasola
***
  Święta spędziłam z tatą, Mad i Lo oraz rodziną Freeman: moim chłopakiem Borisem, jego matką Constance, oraz młodszym rodzeństwem: Paulą, Ritą i Julianem (odpowiednio: trzy, trzy i cztery lata). Minęły one pod hasłem "Nażreć się za te wszystkie lata biedy".
  No cóż. Z akcentem na "minęły". Zresztą, nie ma się co nad sobą rozczulać.
  Ostatni kosmyk moich - jeszcze tak niedawno sięgających połowy pleców - włosów opada na podłogę po uroczo krzywym cięciu. Krytycznie przyglądam się swojemu odbiciu. To, co widzę, nie poprawia mi nastroju.
  Dziewczyna, którą widzę w lustrze ma bladoszarą skórę i wory pod oczami, a jej włosy są obcięte do wysokości uszu tak masakrycznie nierówno, że aż żal patrzeć. Mimo to uśmiecham się do swojego odbicia.
  Dobra, chyba powinnam wytłumaczyć, o co chodzi z tym ścięciem włosów. Otóż, gdy tylko dziennikarze aka ogony wynieśli się z Siódemki, zadzwonił telefon i radosny głos Claudii Evili (przepraszam, Avili) oświadczył, że zapomnieli mi o tym powiedzieć, ale cała trójka razem z Devoną kategorycznie zabrania mi ścinać włosy. Nie miałam żadnego interesu w niestosowaniu się do tego zakazu, bo lubię swoje długie włosy, ale dzisiaj rano, po obudzeniu się z koszmaru, w którym Elaine Beavers z Czwórki zmieniła się w niedźwiedziopodobnego zmiecha i zaczęła zjadać mi twarz, zmieniłam zdanie. Uznałam to za formę niegroźnego, ale buntu.
  Tak, mój mały, prywatny bunt przeciw Kapitolowi.
  Posyłam całusa swojemu odbiciu w lustrze i wychodzę. Energicznym krokiem ruszam w kierunku lasu i włażę na najwyższą sosnę. Siadam na gałęzi. Zaczynam machać nogami i śpiewać. Ryczę pełnym głosem, bo tu nikt mnie nie usłyszy.
  "Sumienie zostawiłam jak dziecko…"
***
  Chyba jednak pospieszyłam się z tym "tu nikt mnie nie usłyszy", bo ktoś właśnie nadchodzi.
  - Tak myślałem, że cię tu znajdę - oddycham z ulgą, słysząc głos Borisa.
  - A to niby czemu? - pytam prawie wesoło.
  - Bo to twoje ulubione drzewo.
  Faktycznie, nawet nadałam mu imię po swojej zmarłej matce, ale o tym Boris nie musi wiedzieć.
  -  A co ty tam w ogóle robisz? – pyta.
  Siedzę na gałęzi i macham nogami, chyba widać. To głupie pytanie irytuje mnie jednak do tego stopnia, że nabieram ochoty na jakąś bezsensowną odpowiedź: 
  - Ryby łowię!!! 
  - A gdzie masz wędkę? 
  - W Piątce zostawiłam, bo tylko zawadzała!
  Boris wdrapuje się na sosnę zwinnie jak kot i siada obok mnie.
  - Mogę przyłączyć się do połowu? - pyta z uśmiechem.
  - Jasne.
  Bierze mnie za rękę.
  - Śpiewałaś tą piosenkę Eve… - mówi. - Znowu śnił ci się koszmar?
  - Od pół roku prawie co noc śnią mi się koszmary - Odpowiadam ponuro. Dobry nastrój dyskusji o wędkach i połowach zniknął bez śladu. - A dzisiaj jeszcze przyjeżdżają ci wszyscy idioci.
  - Właśnie dlatego cię szukam. Byłem w Wiosce Zwycięzców, ale cię nie było, więc Eve poprosiła, żebym cię znalazł i przyprowadził.
  - Spiskujesz z Eve za moimi plecami? - pytam, znów z uśmiechem.
  - Moim zdaniem Eve jest zajęta spiskowaniem z Blightem - on też się uśmiecha.
  - Weź przestań. Wracając do tematu: mam wracać do domu i ogarnąć się?
  - Tak zrozumiałem.
  - Ech, mojej ekipie ktoś powinien powiedzieć, że brud poniżej jednego centymetra nie jest szkodliwy, a powyżej sam odpada. Chciałabym widzieć ich miny.
  Znów robi się pozytywniej.
  - Ostatnie pytanie - mówi Boris. - Co zrobiłaś z włosami?
  - Ścięłam. Moi idioci z Kapitolu zabronili, więc uznałam, że to dobry pomysł.
  Schodzę z drzewa i zeskakuję na ziemię. Boris robi to samo. Idziemy w stronę Wioski Zwycięzców, nic nie mówiąc i trzymając się za ręce.
***
  Przed drzwiami mojego domu, czeka Eve.
  - Gdzie się snujesz, do ciężkiej cholery? - wrzeszczy na mnie. - I co zrobiłaś z włosami?!
  - Snuję się po lesie, a włosy ścięłam.
  - Jazda na górę! Wykąp się, zanim przyjedzie cały ten majdan.
  Mijam Eve, wchodzę do domu i biegnę na górę. Zrzucam ciepłe ubrania i wchodzę do wanny, którą jakaś litościwa dusza napełniła wodą i dodała jakiegoś olejku.
  Leżę w wannie i, żeby poprawić sobie nastrój, rozmyślam o tym, jak bardzo moją ekipę trafi szlag, gdy zobaczą moje włosy.
  Wtedy się zaczyna. Na zewnątrz trąbią samochody, trzaskają drzwi, a ludzie witają się głośno. Moja ekipa dotarła.
  Nie jestem w stanie się opanować i chichoczę złośliwie. Dosłownie: leżę w wannie i się śmieję.
  - Tasha, wyłaź z wody, idą po ciebie! - krzyczy z dołu Eve.
  Wychodzę z wanny. Wycieram się i zakładam szlafrok. Szybko omiatam łazienkę wzrokiem. Na szczęście osoba, która przygotowała kąpiel (obstawiałabym tatę albo Eve), sprzątnęła również ślady moich artystycznych poczynań w kwestii włosów.
  Siadam na krawędzi wanny i zastanawiam się, kto pierwszy wejdzie i dostanie ataku histerii.
  Jako pierwsza w drzwiach pojawia się Claudia. Z zadowoleniem obserwuję, jak cofa się, a potem wypada z łazienki z potwornym wrzaskiem. Drze się co najmniej tak, jakby znalazła tu zwłoki. Jestem w dupie i dobrze mi z tym.
  Pamela i Zack siłą wciągają Claudię do środka. Im również niewiele brakuje do wybiegnięcia z wrzaskiem. W końcu Pamela bierze kilka głębokich oddechów i podchodzi do mnie, prawdopodobnie po to, żeby ocenić resztę strat.
  Bierze mnie za rękę i przygląda się obgryzionym do żywego mięsa paznokciom.
  - Natasha! - jęczy. - Mogłaś zostawić coś, na czym moglibyśmy pracować!
  Mam na końcu języka, że z włosami na nogach nic nie robiłam, ale powstrzymuję się. Wystarczy, że moje włosy i paznokcie będą do nich powracać w sennych koszmarach.
  Zack zagląda jej przez ramię i traci wiarę w ludzkość.
  - Dobra, zachowajmy spokój - mówi Pamela. - Claudia, Devona coś na pewno wymyśli na te włosy, nie martw się. Zack, nie odzywaj się, zajmę się tymi paznokciami. Natasha, chodź, kochana.
  Sadzają mnie na krześle w sypialni. Claudia wmasowuje mi coś we włosy, Pamela robi tipsy, a Zack reguluje brwi. I oczywiście bez przerwy paplają.
  W końcu jestem gotowa. (Wiem również, kto i kiedy kupił nowe buty, kto kogo gdzie obgadał, jak Zack cudownie się ośmieszył, gdy poślizgnął się i wylał wino na sukienkę kochanki kogoś ważnego, oraz wiele innych rzeczy interesujących mnie mniej więcej tak, jak zeszłoroczny śnieg).
  Schodzę na dół. Na mój widok Devona załamuje ręce.
  - Natasha! Coś ty ze sobą zrobiła?
  - Ścięłam włosy - odpowiadam zimno.
  Stylistka rzuca we mnie paczką z ubraniami.
  - Ubierz się. W pociągu się zastanowię, co z tobą zrobić.
  Wzruszam ramionami i idę do łazienki się ubrać. W tym czasie tata udziela komuś wywiadu, jacyś ludzie rozwieszają na ścianach moje rysunki, a ekipa plotkuje o moich włosach.
  Strój nie jest taki najgorszy. Ciepłe spodnie z błyszczącego, czarnego materiału, prosta zielona koszula, ciepły sweter z miękkiej zielonej, brązowej i szarej wełny oraz długie, sznurowane, skórzane buty na obcasach.
  Wracam do pokoju. I wtedy wchodzi Ceri. Na niebieskiej peruce ma płatki śniegu. (Wyglądam przez okno - faktycznie, zaczęło padać).
  - Natasha, kochanie! - piszczy Ceri i całuje mnie w oba policzki. - Jaki śliczny sweterek!… Ale co ty zrobiłaś z włosami?!
  - Ścięłam - odpowiadam znudzonym tonem.
  - Khem, khem, przepraszam, panno Moore, ale czy mogłaby panienka tu podejść? - pyta uprzejmie jeden z kamerzystów, wskazując ścianę najbardziej obwieszoną rysunkami.
  Podchodzę.
  - I powiedzieć o każdym kilka słów? - kończy.
  Myślę, że w takim razie nie wyjdziemy stąd do jutra, ale uśmiecham się ładnie i wskazuję pierwszy obrazek.
  - To widok na las od strony Polany, czyli yyy… - cholera, nie mogę powiedzieć "biedniejszej" - mniej reprezentacyjnej części dystryktu. - Wskazuję kolejny. - Tutaj jest dom, w którym się znajdujemy, tyle że od zewnątrz. - Kolejny. - To moje przyjaciółki, Louise i Madeleine.
  Po każdym zdaniu wskazuję na następny rysunek.
  - Tutaj mamy tort, który kupiłam Madeleine na urodziny. To mój chłopak Boris. To mój tata z moją mamą. To jakaś kobieta, którą widziałam przelotnie w Kapitolu. A to - pokazuję rysunek przedstawiający całującą się parę - Eve i Blight, moi mentorzy.
  Jeszcze kilka minut gadam i prezentuję swoje rysunki, a później wyganiają mnie z pokoju, żeby posklejać to wszystko we w miarę zgrabny film.
  Devona pomaga mi założyć krótką białą kurtkę, po której obu stronach znajduje się miękkie futro. Później podaje mi biało-czarny szalik i równie biało-czarną czapkę (która ma chyba zakryć moje  m a s a k r y c z n e  włosy) oraz ciepłe białe rękawiczki.
  - Uwaga, uwaga! - woła Ceri. - Pierwsze zdjęcia na zewnątrz! Natasha, szeroki uśmiech.
  Uśmiecham się promiennie. Ceri wypycha mnie na zewnątrz. Schodzę po kilku schodkach i ruszam na środek placu we Wiosce. Zatrzymuję się i macham do kamer. Eve i Blight oraz Ceri i Devona stają trochę za mną, za nimi idzie reszta (ekipa, tata, Boris, Lo, Mad, a także osoby, które znam tylko z widzenia).
  Po odstaniu dłuższej chwili i ładnym wyglądaniu na mrozie, idziemy na peron. Tam żegnam się z tatą, Borisem i przyjaciółkami.
  Wsiadam do pociągu, a za mną mentorzy, opiekunka, stylistka i ekipa przygotowawcza. (Nie mam pojęcia, po co jadą z nami również trzy wagony moich szkiców).
  Jemy obiadokolację i rozchodzimy się do swoich wagonów.

niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział XXVIII ~ Dom

  Dla dziewczyn i chłopaków z Co-Roku-Olewanego-Przy-Bisach-Ale-Nadal-Wiernego Fandomu Rafała Grozdewa. Kochani, jesteście cudowni!
   PS. Dajcie znak życia, jeśli to czytacie.
***
  [od autorki: włącz piosenkę numer 12 - "Wracam"]
  Biorąc prysznic, śmieję się bez przerwy jak głupia i śpiewam hymn Panem. Suszę włosy, związuję je i staję przed szafą. Zwalczam jakoś chęć niesamowitego wkurwienia Ceri poprzez wyjście w koszuli nocnej albo w tych
powyciąganych
ciuchach, w których łaziłam wczoraj.
  Zakładam długie czarne spodnie o szerokich nogawkach i ciemnozieloną bluzkę z długim rękawem. Siadam na łóżku, wciągam skarpetki.  
  Przy butach schodzi mi się trochę dłużej, bo powinny być i wygodne, i ładne. Po chwili wytężonej pracy umysłowej mój wybór pada na czarne, wiązane pantofle na wysokim obcasie.
  Przeglądam się w lustrze, poprawiam dłonią grzywkę i zaadam wisiorek.
  - Wracasz do domu - mówię do swojego odbicia. - Dwa tygodnie biby i masz tych idiotów z głowy na pół roku. Zaraz zobaczysz tatę, Borisa, Mad i Lo. - Śmieję się jak głupia i wychodzę  z pokoju, podśpiewując.
  Za rogiem natykam się na Eve i Blighta.
  - Gotowa? - pyta Eve.
  - Tak! - odpowiadam radośnie.
  - Spokojnie, Natasha - uśmiecha Blight. - Zachowaj tę pozytywność na uroczystości, przyda ci się.
  - Niech się cieszy - Eve kręci głową; na jej ustach zastyga smutny uśmiech. - Dopóki ma czas.
  Brzmi to groźnie, ale chwilowo mam to gdzieś i cieszę się jak głupia.
  Pociąg staje. Pojawia się Ceri, ale nawet ona nie jest w stanie zniszczyć pokładów pozytywnej energii, jakie wyzwolił we mnie powrót do Dystryktu.
  - Plecy proste, broda wysoko, pierś do przodu, zamaszyste kroki - instruuje mnie Ceri.
  - Język za zębami - dodaje półgłosem Blight i trochę sobie z Eve chichoczą.
  - Uśmiech, ale żadnych głupich chichotów - ciągnie niezrażona Ceri. - Powtórz.
  Patrzę na nią i mrugam oczami. Co ta kobieta chce ode mnie?
  Ceri przewraca oczami.
  - Słuchaj! - piszczy jeszcze wyżej niż zazwyczaj. - Uśmiech, bez chichotu, plecy proste, broda wysoko, pierś do przodu, zamaszyste kroki.
  - Język za zębami - znów dodaje Blight.
  - Kij w dupie - wtrąca się Eve.
  - To też.
  - Khem, khem - chrząka Ceri. - Moglibyście?
  - Moglibyśmy - wzrusza ramionami Eve. - Tylko po co?
  Nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać, ale Ceri tupie nogą.
  - Natasha, uspokój się! - mówi. - Zaraz wychodzimy, a ty głupio chichoczesz! 
  Wbijam paznokieć środkowego palca pod obgryziony paznokieć kciuka, w nadziei, że ból pomoże mi odzyskać powagę. Trochę pomaga.
  Staję prosto. Przypominam sobie, jak stałam na progu pociągu do Kapitolu i obiecywałam tutejszym dzieciakom, że Jacob nie wróci. Kiedy to było? W poprzednim stuleciu? W epoce powodzi nawiedzających Panem? W prehistorii?
  Nieważne.
  Ceri odciąga moje ramiona do tyłu; wbija mi paznokieć w plecy, żebym się wyprostowała. Podnosi moją głowę trochę do góry.
  - Trzy... dwa... jeden... - odlicza. - I...
  Drzwi się otwierają. Jestem w domu!!!
  Trzęsę się z podniecenia.
  Głęboki oddech.
  Plecy prosto, głowa do góry, energiczne kroki. Raz w życiu posłuchajmy Ceri, czemu nie.
  Staję w drzwiach. Słońce w połączeniu z reflektorami trochę mnie oślepia. Mieszkańcy mojego dystryktu wiwatują jeszcze głośniej niż Kapitolińczycy, a to nie lada osiągnięcie.
  Macham do nich. Odpowiadają jeszcze głośniejszym rykiem. W międzyczasie, moje oczy przyzwyczajają się do światła, więc widzę, że peron zapchany jest ludźmi aż do niemożliwości, zostało tylko trochę miejsca na środku (żebym mogła stanąć) i wąska ścieżka przez środek (do Pałacu Sprawiedliwości).
  Wychodzę z wagonu i staję na środku tej namiastki placu. Za mną idą Blight z Eve i Ceri.
  - NATASHA!!! - ktoś przepycha się przez tłum. To chyba głos Louise.
  - Zaczekaj, Lo! STÓJ! - drugi głos należy ponad wszelką wątpliwość do Madeleine.
  Dwie osoby wyskakują w tłumu i rzucają mi się na szyję. Chwilę później pojawia się Boris, a po nim mój  tata.
  Lo i Mad na przemian płaczą i powtarzają, że zawsze we mnie wierzyły.
  - Nat, ja wiedziałam, że ci się uda - szlocha Louise. Ze wzruszenia chyba. - Zawsze wiedziałam!
 - Mamy wielką kupę żarcia - śmieje się przez łzy Madeleine. - Dzięki tobie!
  Nie wiem, kogo przytulić najpierw, więc cała nasza piątka zastyga w jakimś dziwnym zbiorowym uścisku na środku placu.
  - Ustawcie się w kolejce - proponuje Eve.
  Ten pomysł wcale nie jest tak głupi, jak głupio brzmi. Ściskam mocno tatę; on oddaje uścisk i nic nie mówi. Przytulam Louise i całuję ją w mokry od łez policzek. Przytulam Madeleine i wtulam twarz w jej miękki, pachnący sweter. Obejmuję Borisa i całujemy się na środku placu.
  Po chwili ludzie, którzy do tej pory wiwatowali, zaczynają wrzeszczeć i wiwatować jeszcze głośniej. Domyślam się, że to Eve i Blight też zaczęli się całować.
  Kiedy wreszcie i my, i oni wypuścimy się wzajemnie z objęć, Ceri zagania "nie-zwycięzców", jak sama powiedziała, z powrotem do tłumu. Ludzie znów mają czas, żeby wiwatować tylko i wyłącznie na moją część.
  Nie mam pojęcia, ile sterczę z mentorami i Ceri na środku peronu, ale w końcu pozwalają mi iść do domu.
  Cała nasza czwórka wchodzi do Pałacu Sprawiedliwości. Ceri idzie na górę, bo zostaje tu na noc, a Eve i Blight zostają na dole, żeby ze mną porozmawiać.
  Mówią, że mam być jutro gotowa o dziewiętnastej, bo wielki bankiet. Potakuję, a Eve wyciąga z torebki "kotka".
  - Jak oni sobie pojadą, a ty się przeprowadzisz, to ci go oddam, zgoda? - pyta.
  - Jasne. Dzięki, że o nim pomyślałaś, bo ja nie miałam ręki, żeby go zabrać.
  - Nie ma za co. Jesteś moją pierwszą triumfatorką od sześciu lat i jedyną płci żeńskiej, muszę cię porozpieszczać - przytula mnie. - Do jutra.
  Żegnamy się. Oni idą do Wioski Zwycięzców, a ja wychodzę z Pałacu głównymi drzwiami, znajduję w tłumie tatę i moich przyjaciół i idziemy do domu. (Z dziennikarzami w charakterze ogona, ale chwilowo mi to nie przeszkadza, bo nadal jestem szczęśliwa bardziej niż powinnam).
  Wbiegam po schodach, a tata, chłopak, przyjaciółki i ogon trzymają się dyskretnie kilka kroków za mną. Otwieram drzwi do mojego pokoju, będącego również pokojem taty i salonem. Staję w progu i oddycham głęboko zapachem domu.
  Louise daje ogonowi do zrozumienia, że nie jest już potrzebny, bo zaraz idę spać, a jak śpię, to nie jestem zbyt interesująca. Wielbię ją za to. (Inna sprawa, że zasypiam dopiero o wschodzie słońca, bo cały wieczór i noc prowadzimy głębokie, życiowe dyskusje o wszystkim poza Igrzyskami).
***
  Budzę się w okolicach godziny szesnastej-siedemnastej. Tata przygląda się stołowi nakrytemu do "śniadania" i wprowadza ostatnie poprawki do aranżacji, ogon przepycha się za drzwiami, Boris śpi w fotelu, a Mad i Louise w łóżku taty.
  Siadam na łóżku, odgarniam włosy z twarzy i wstaję.
  - Cześć - przytulam się do taty. Nikt, kto nie pojechał na Igrzyska, nie wie, jak to dobrze móc po wstaniu powiedzieć rodzinie/kumplom: "Cześć".
  - Cześć, córeczko - tata trzyma mnie w objęciach odrobinę dłużej niż normalnie. Na nim też odbiły się moje Igrzyska.
  Gdy mnie puszcza, podchodzę do reszty ludzkości w tym pokoju.
  - Hej, ludzie! Wstajemy! - całuję Borisa w policzek, przytulam Mad i Lo. - Tyłki w górę! - siadam do stołu i zabieram się do jedzenia.
  - Sama sobie wstawaj - warczy Madeleine.
  - O w mordę, która godzina?! - podrywa się Louise.
  - Szesnasta czterdzieści dwie - odpowiada spokojnie tata.
  - Czemu mnie nie obudziłaś, kretynko?! - wrzeszczy Lo szarpiąc Madeleine.
  - Daj mi spać - Mad odwraca się twarzą do ściany.
  - Nat, pospiesz się! Może jeszcze zdążymy!
  - Na co? - Boris podnosi się z fotela.
  - Wszystkie występy!
  - Co mnie obchodzą występy jakiś Kapitolińczyków?! - prycha Madeleine.
  - Dzięki nim masz wolny dzień - zauważa tata.
  - Wiesz, co mówili w szkole? - Lo nie kieruje tego pytania bezpośrednio do nikogo.
  - Nie wiem - odpowiada Boris. - Nie bardzo mogłem się skupić.
  - A ja nie chodzę do szkoły - Mad wstaje tak ciężko, jakby miała ze sto dwadzieścia lat.
  - Eve miała dzisiaj śpiewać!
  Z wrażenia krztuszę się sokiem. Eve miała śpiewać. A ja prawdopodobnie to przegapiłam. Klnę w myślach i wstaję.
  Lo próbuje wyjść z łóżka, ale potyka się o Madeleine.
  Boris podaje mi jakiś niewielki pakunek.
  - Blight to przyniósł jak już spałaś. Powiedział, żebyś założyła to na bankiet.
  Zgarniam bieliznę, biorę ten pakunek (błagam, niech to będzie inwencja twórcza Blighta, a nie Devony czy Ceri) i zamykam się w łazience.
  Zawartość tobołka przedstawia się następująco: jasnozielona sukienka do połowy łydek, z dekoltem w szpic, rękawami do łokcia, obcisłą górą i luźnym dołem (za mało ekstrawagancka, żeby pochodzić od Devony lub Ceri. Obstawiam raczej Eve i Blighta) oraz cieliste rajstopy.
  Ubieram się i wracam do salonu. Wszyscy inni spali w ubraniach, więc nie mają takiego problemu jak ja. Ogony za drzwiami najwyraźniej cierpią na  pląsawicę, bo rzucają się jak wszy po grzebieniu.
  - Tasha, wyglądasz super! - ekscytuje się Lo. - Tylko się uczesz.
  Madeleine szybko mnie czesze i związuje mi włosy. W międzyczasie wyłapuję nieme "Jesteś piękna" od Borisa i mrugam do niego.
  - Idziemy, ruchy! - Louise niemal siłą pcha nas w kierunku drzwi.
  - A śniadanie? - marudzi Madeleine.
  - Zjemy po drodze - Lo łapie kanapkę, otwiera drzwi i wybiega do maleńkiego przedpokoju pełnego ogonów.
  Wychodzimy za nią.
 - Przejście, przejście! Chyba nie chcecie pognieść pani Natashy sukienki?
  Ona jest genialna. Nie wiem, jak to robi, ale ogony się rozstępują.
  Schodzimy po schodach na dół i idziemy w stronę głównego placu.
***
  Gdy tylko docieramy do placu, Mad i Lo bezwstydnie oddzielają siebie i mnie od taty i Borisa, i ciągną w sobie tylko znanym kierunku przez zapchany radosnymi ludźmi plac.
  Przed Pałacem Sprawiedliwości, stoi estrada, jak w dniu Dożynek, ale dzisiaj nie ma tam żadnych foteli ani kul z karteczkami. W zamian za to, trochę z tyłu i po lewo stoi kilku ludzi z instrumentami muzycznymi, a na środku, przed mikrofonem, facet w niebieskim garniturze, który chyba właśnie otwiera usta, żeby nas uraczyć czymś kapitolińskim…
  - Niezła dupa - rzuca w przestrzeń Madeleine.
  Kapitolińczyk w niebieskim zaczyna śpiewać. 
  Ale jak śpiewać… Czegoś takiego się nie spodziewałam.
  Facet ma taki aksamitny, wysoki, czysty głos. Czy on aby na pewno jest z Kapitolu? W takim razie: co zrobił z akcentem? Zostawił w szatni?
  W trzy sekundy już jestem zakochana w głosie tego gościa. Tekst piosenki mówi o rozstaniu i odejściu. Melodia jest wolna i smutna. Moje łzy same płyną.
  Dopiero po ostatniej nucie (wyższej niż Ośrodek Szkoleniowy, że tak użyję metafory) odzyskuję jako taką świadomość. Orientuję się, że stoję oparta o ścianę jednego ze sklepów stojących wokół placu, łzy płyną mi ciurkiem po twarzy, ludzie klaszczą jak szaleni, Madeleine płacze, a Louise macha mi dłonią przed twarzą, ze swoją słynną miną "Czym wy się tak podniecacie?".
  - Uuuuu… wyczuwam zazdrość Borisa - chichocze Lo.
  - Spadaj - mruczę, wycierając oczy i stając prosto.
  Louise otrzepuje tył mojej sukienki, jakby było z czego, łapie Madeleine za rękę i ciągnie pod scenę.
  Właściciel nieziemskiego głosu i niebieskiego garnituru schodzi ze sceny. Wchodzi na nią Eve w obcisłych, skórzanych spodniach i luźnej bluzce. Louise wydaje radosny pisk.
  Moja mentorka podchodzi do mikrofonu. Instrumentaliści zaczynają grać. Eve zaciska prawą dłoń na mikrofonie, lewą kiwa do rytmu.
  "Sumienie zostawiłam jak dziecko
Zamknęłam za mną drzwi, zapisałam ból
Rozbita jak okno, widzę - byłam ślepa
Chcę miłości…"
  Eve Taylor ma niski i głęboki głos, który brzmi zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy mówi.
  "Chcę ognia
By roztopił morze lodu we mnie…"
  Znów zbiera mi się na łzy. Eve śpiewa całą sobą. Louise gapi się na nią z zachwytem. Madeleine ponownie wybucha płaczem, a ona nie jest z tych, co łatwo płaczą. Moje Igrzyska zdecydowanie zaszkodziły psychice wszystkich moich bliskich.
  Gdy Eve kończy, oklaski nie milkną dobre pięć minut. Louise klaszcze, jakby od tego zależało jej życie. Zwyciężczyni 42. Głodowych Igrzysk kłania się i schodzi ze sceny.
  Później śpiewa jeszcze kilka osób, ale żadna nie robi już takiego wrażenia.
***
  Blight w garniturze i Eve w eleganckiej, długiej sukni to piękne, ale dość rzadko występujące w przyrodzie zjawiska. Natomiast Ceri wygląda równie fatalnie jak zawsze.
  Spotykamy się przy bramie Wioski Zwycięzców. (Opiekunka popada w histerię na widok moich paznokci, choć po tak długim czasie powinna już przecież przywyknąć). Ruszamy do Pałacu Sprawiedliwości.
  Wielka sala na parterze jest podzielona na dwie części: część ze stołem i część z parkietem. Muszę wyglądać na wystraszoną, bo Blight nachyla się do mnie i mówi:
  - Spędzisz tu całą noc, więc lepiej polub to miejsce.
  Eve trąca go łokciem i mówi:
  - Nie strasz jej. Natasha, będzie dobrze. Pomyśl, że każdego dnia jesteś bliżej końca tej szopki.
[od autorki: włącz piosenkę numer 13 - "Tomorrow will be kinder"]
  Jem i tańczę. Tańczę i jem.
  Dziękuję. Przewodniczę. Spotykam się z dziennikarzami (kapitolińska ich mać).
  Przeprowadzam się do Wioski Zwycięzców.
  W dzień uśmiecham się radośnie, w nocy budzę się z koszmarami. I krzyczę. I płaczę.
  Każdego dnia bliżej do końca.
  Milion lat później, ogony i Ceri pakują walizki i znikają z mojego życia na następne pół roku.
  Mój tata, Mad i Lo oraz rodzina Freeman mają zapewniony byt do końca życia, a pozostali mieszkańcy dystryktu przynajmniej do przyszłego roku.
  Stawiam "kotka" przy łóżku i patrzę na niego, jakby był największym skarbem ludzkości.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

___________
  Skończyłam część pierwszą, jestem z siebie taka dumna;-) Tu Blive trochę mniej, ale za to Eve śpiewa.
  Piosenka, którą śpiewa Eve NIE jest mojego autorstwa. Jest to fragment "I need love" Sam Phillips w moim tłumaczeniu. Jeśli ktoś chce mieć pojęcie o głosie Eve, to polecam przesłuchanie tego kawałka, ponieważ głos Eve wyobrażam sobie jako bardzo podobny do głosu Sam. Natomiast jeśli ktoś chce mieć pojęcie o głosie Kapitolińczyka, który zostawił akcent w szatni, to polecam cokolwiek w wykonaniu Rafała Grozdewa.
  PS. Jak wrażenia po "Kosogłosie cz.2"? Żyjecie po tym sercołamaczu?