poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Rozdział XXIII ~ Triumfatorka

  Dla Rebelki Pyrki, za bycie moim irytującym ziemniakiem
***
  Już dobrze, już w porządku. Wygrałam. Żyję. Już wszystko dobrze.
  Otwieram oczy. Kołdra, żółte światło z sufitu, intensywny zapach środków dezynfekujących. 
  Przyciskam dłoń do prawego boku, tam, gdzie wbiła się strzała Elaine. Po ranie została tylko głęboka bruzda. Rany na ramionach przypominają raczej zadrapania. Po głębokich rozcięciach na plecach i pod biustem zostały również tylko bruzdy. Jestem czysta, naga i… przypięta do łóżka szerokim pasem. Z mojej prawej ręki sterczy kilka rurek, znikających w ścianie za plecami.
  Pas powoduje, że zaczynam panikować. Szarpię się i wiję, ale nie jestem w stanie się od niego uwolnić.
  Fragment ściany przesuwa się. Liuta wchodzi do pokoju niosąc tacę. Ten widok trochę mnie uspokaja, przestaję się rzucać.
  Awoksa kładzie mi tacę na udach i wciska jakiś guzik. Moje łóżko składa się do pozycji fotela. Liuta wychodzi, a ściana wraca do swojej pierwotnej pozycji.
  Patrzę na tacę… przepraszam, to mają być jakieś jaja? Miska rzadkiego rosołu, porcyjka przetartego jabłka i szklanka wody. Czuję się bardziej oszukana niż Zawodowcy na Uczcie, ale jestem zbyt głodna żeby strzelać fochy.
  Biorę łyżkę i, po chwili zastanowienia, odkładam. Wypijam rosół wierzchem, wychłeptuję przetarte jabłko i wylizuję miskę. Wypijam wodę.
  Chcę wstać, przecież czuję się nieźle, ale pas mocno trzyma. Gdy próbuję się szarpać, do żyły wpływa mi zimny płyn z jednej z rurek i momentalnie tracę przytomność.
***
  Znów otwieram oczy. Ta sama sceneria co ostatnio, ale żaden pasek mnie nie trzyma, a ze zgięcia łokcia nie wystają rurki.
  Odrzucam kołdrę i zastygam z wrażenia na widok swoich dłoni. Są idealnie gładkie i jasne.  Bezskutecznie próbuję odszukać bliznę po którejkolwiek z ran. Nic. Wyczyścili mnie ze wszystkich blizn i czuję się dziwnie.
  Opuszczam nogi na podłogę i chwiejnie staję. U stóp łóżka leży komplet ubrań. Identyczny nosiłam na arenie.
  Z trudem tłumię wrzask, zmieniając go w nieokreślony jęk. Patrzę na ubranie jakby miało mnie ugryźć, gdy tylko go dotknę.
  Cóż, nawet gdyby gryzło, muszę je założyć. Weź się w garść, Natasha! To tylko głupie ubranie, a ty jesteś triumfatorką.
  Ubieram się szybkimi, sztywnymi ruchami. Przeżyłam dwadzieścia trzy osoby, pięć z nich zabiłam, a dwie zginęły z mojego powodu. Nie dam się zwyciężyć żadnym ubraniom!
  Drepczę i macham rękami przed ścianą, w której są drzwi. Rozsuwają się dopiero po dłuższej chwili, jakby ktoś chciał napatrzyć się jak triumfatorka robi z siebie idiotkę.
  Przechodzę do pustego, białego korytarza, w którym również brakuje drzwi.
  - Halo? - mówię ostrożnie. - Coś, ktoś?
  Brawo, Natasha. Każdy twój krok jest nagrywany, a ty jęczysz jak… jak nie wiadomo co.
  - Eve? Blight? - wołam głośniej. - Ceri? Ktokolwiek?!
  Wtedy rozlega się odgłos, który ciężko mi zdefiniować. Coś pomiędzy szlochem, parsknięciem i śmiechem.
  Odwracam się. W wielkiej sali na końcu korytarza stoją Eve, Blight, Ceri i Devona. Biegnę w ich kierunku, łapię Eve w objęcia, unoszę nad ziemię i obracam. Mentorka śmieje się głośno i, gdy wreszcie stawiam ją na ziemi, mówi:
  - Mówiłam, że dasz radę, "mała, słaba i głupia dziewczynko z Siódemki".
  Blight obejmuje mnie mocno i nic nie mówi, a Devona i Ceri szlochają, głaszczą mnie po włosach i trajkoczą jedna przez drugą, o tym, że jestem wspaniała i są ze mnie takie dumne.
  - Tylko nie pęknijcie z tej dumy - mówi Eve i mruga do mnie porozumiewawczo.
  Wyobrażam sobie resztki Ceri, w której wywołano implozję i śmieję się, ale zaraz poważnieję.
  - Eve… możemy pogadać? - pytam.
  Kamery, mówi bez słów Eve. Na zewnątrz nie ma.
  Kiwam głową.
  - Jasne. Blight, zaczekajcie na nas. Zaraz przyjdziemy.
  Gdy wyjdziemy poza zasięg kamer, zagryzam wargi.
  - Eve, ja nie chcę - mówię głucho.
  - Czego nie chcesz?
  - Wychodzić tam i mówić o tych wszystkich śmierciach. To tak, jak zabicie ich ponownie…
[od autorki: włącz piosenkę numer 9 - "Mordred's lullaby"]
  Mój nastrój ulega obrotowi o sto osiemdziesiąt stopni. Nie mogę się powstrzymać i, dość zaskakująco, wybucham płaczem.
  Osuwam się po ścianie, uderzam tyłkiem o podłogę i szlocham.
  - Eve… ja ich… to były takie same dzieciaki jak ja…
  Eve Taylor klęka obok i obejmuje mnie ramieniem.
  - Wiem, że to będzie okropne, że będą jątrzyć jeszcze świeże rany. Wiem. Też to przeszłam. Ale dasz radę, jasne? Jesteś silna.
  - Ale…
  - Żadnych "ale"! Zabiłaś pięciu ludzi?
  - Nie przypominaj! - krzyczę.
  - Zabiłaś czy nie?!
  - Tak… - chlipię.
  - Przeżyłaś Igrzyska?!
  - Tak…
  - Dałaś radę?!
  - Chyba tak…
  - To dasz radę trochę pogadać. Wyjdziesz, będziesz ładnie wyglądać, zaprezentujesz się jako sarkastyczna, zimna suka.
  - Nie chcę!
  - Musisz!
  - Nie umiem!
  - Umiałaś zabić Elaine, Richarda, Jacoba, Evelyn i Lucida?
  - Nie przypominaj!
  - Weź się w garść! Pomyśl o tej małej od Reese'ów, która głoduje od śmierci ojca!
  Ma rację. Głodujące dzieciaki Reese'ów to dobra motywacja. Jeszcze pochlipuję, ale już czuję się lepiej.
  - Umiałam.
  - To umiesz porozmawiać z Caesarem - mówi Eve i przytula mnie mocno. Myślę, że obie tego potrzebujemy.
_______
  Życzę szczęścia w nadchodzącym roku szkolnym, a w ogóle, to może ktoś by skomentował?

niedziela, 30 sierpnia 2015

Rozdział XXII ~ Ostateczne starcie

  Dla mojej mamy, która wyła razem ze mną i razem ze mną wyśle wyjca do TVP
***
  Otwieram oczy i wyczołguję się ze śpiwora.
  Wiem, że ostateczne starcie rozegra się dzisiaj. Już tylko Lucid Jeffey dzieli mnie od Siódemki. Muszę zabić już tylko raz. Jeden. Później będę mogła wrócić do domu.
  Ubieram się. Zjadam paczkę sucharów, kawałek chleba i jabłko. Popijam i wstaję. Nie ma sensu targać ze sobą plecaka, bo i tak nic mi się nie przyda, wezmę tylko broń.
  Jak wczoraj, broń na drugą stronę rzeki, potem ja, zejście z drzewa i w długą.
  - No dobra - mówię do siebie - jeszcze jedna śmierć i wracasz do domu tak, czy inaczej. Znaczy żywa albo nie. Po prostu idź tam i go zabij. I z głowy.
  Przerzucam siekierę przez ramię i ruszam w kierunku Rogu. 
  Gdy jestem prawie na miejscu (znaczy w krzakach, z których mam dobry widok na Róg) siadam na ziemi, biorę pasmo włosów i przecinam je siekierą. Jest ostra. Cholernie ostra, jak od początku tych przeklętych igrzysk. Opieram się na niej i patrzę, co robi mój przeciwnik.
  Mój przeciwnik siedzi oparty plecami o róg i poleruje miecz. Kalkuluję, że jak rzucę siekierą to trafię i go zabiję, ale wiewiórka siedząca na gałęzi wierci się niespokojnie i ma pomarańczowe oczy. To jasne, że zaraz się na mnie rzuci i będzie ją trudno załatwić. Te Igrzyska były krótkie i Kapitol oczekuje emocjonującej ostatniej walki.
[od autorki: włącz piosenkę numer 8 - "Not gonna die"]
  Zanim Jedynka zrozumie, co się stało zbieram się w sobie i z wrzaskiem oraz uniesioną siekierą wypadam z krzaków. On podnosi się i unosi miecz. Rzucam się na niego i uderzam siekierą. Robię to bez celowania więc nie mogę oczywiście trafić w jakąś zadowalającą część ciała. Trafiam w lewe ramię. Mój przeciwnik wrzeszczy z bólu i podrywa miecz do góry. Jakimś cudem udaje mi się zbić uderzenie trzonkiem siekiery. Siłujemy się przez moment, po czym puszczam i odskakuję. Jego miecz opadając w dół przecina powietrze w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowałam. Następne cięcie nadchodzi z boku, od mojej prawej strony. Mam za mało czasu, żeby machnąć siekierą, więc znów odskakuję, lecz tym razem nie mam tyle szczęścia – ostrze miecza przesuwa się idealnie pod moim biustem, nacinając skórę. Czuję falę bólu rozlewającą się po ciele, ale zaciskam zęby – trzeba walczyć dalej. Uderzam siekierą. Wkładam w to całą siłę, więc udaje mi się wytrącić miecz z jego ręki.
  Niestety nie jest tak głupi jak się wydaje i rzuca się na mnie zanim zdążę się zamachnąć. Siekiera wypada mi z ręki. Jedynka zaciska lewą dłoń na mojej szyi, a prawą sięga za pazuchę. Ja zaciskam obie dłonie na jego lewej i usiłuję "odblokować" sobie gardło, on wyciąga nóż. Łapię lewą dłonią rękę z nożem i usiłuję trzymać go daleko od siebie.
  Zaraz... A gdyby tak odwrócić górę i dół?
  Walę go prawą pięścią w bok głowy, prawą nogą kopię w biodro. Szarpię się w prawo.
  Cel został osiągnięty: nóż wypadł mu z ręki, leżymy na boku, on już mnie nie dusi, nawet jest trochę ogłuszony. Korzystając z okazji, siadam okrakiem na jego brzuchu i przyciskam jego szyję do ziemi.
  Niestety na tym koniec dobrych wieści. Siekiera leży tak daleko, że równie dobrze mogłaby leżeć na Księżycu, nóż jest minimalnie poza moim zasięgiem, a Jedynka odzyskuje pełną świadomość i zaciska dłonie na mojej szyi. Wtedy wpada mi do głowy szatański pomysł.
  Puszczam jego szyję i łapię go za głowę, wbijając mu kciuki w oczy.
  Plan udaje się połowicznie: Jedynka puszcza moją szyję, ale również zrzuca mnie z siebie i wali na odlew. Zwalam się na ziemię jak worek kartofli, a przed oczami latają mi kolorowe plamy.
  Mrugam oczami i kręcę głową, starając się przywrócić wzrok do stanu używalności.
  Pełnię widzenia odzyskuję w chwili, gdy Jedynka zamierza się na mnie siekierą. Robię gwałtowny unik i rzucam się po nóż.
  Siekiera leci w siną dal (czyli wbija się w ziemię kilka metrów dalej), bo Lucid Jeffey ma zeza. Rzucam nożem i trafiam w ramię, mimo, że celowałam w serce. Jasny szlak...
  Skaczę na Jedynkę, który na moje nieszczęście odzyskuje świadomość prawie od razu i znów zaciska dłoń na mojej szyi (co on ma do mojej szyi? Jakiś dziwny fetysz?). Wyciągam nóż z jego ramienia, ale on wytrąca mi go z ręki.
  Moja sytuacja przedstawia się naprawdę niewesoło: Jedynka ma nóż i zaraz wbije mi go w pierś, poza tym, zaczyna mi brakować powietrza. Lucid zamierza się nożem...
  O nie, kolego. Obiecałam tacie, Mad, Loui i Borisowi, że do nich wrócę. Obiecałam Lou, że wygram. A jeśli ja wygram to z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że ty przegrasz.  Szarpię się w bok i wyrywam Jedynce nóż z ręki. Wbijam go w najbliższą część ciała mojego przeciwnika: w brzuch.
  Jedynka puszcza moją szyję i przyciska dłonie do brzucha. Wstaję.
  - Tak żebyś wiedział: tak, zabiłam Elaine i tak, razem z Lou z Trójki wysadziłyśmy wasze zapasy.
 Siadam kilka metrów od niego i czekam aż się wykrwawi. Opieram twarz na kolanach.
  Ten błąd kosztowałby mnie życie, gdybym nie miała wyczulonego słuchu. Słuch, w gruncie rzeczy uratował mi tyłek, bo gdybym podniosła głowę ułamek sekundy później, nie miałabym szans.
  Jedynka musiał wyjąć nóż z brzucha i z tym nożem w ręku idzie w moim kierunku. Rzucam się po siekierę.
  Nóż trafia mnie w udo. Padam na ziemię. Jedynka skacze na mnie. Krew z jego rany jest dosłownie wszędzie. Łapie mnie za szyję. Odkręcam się tak, żeby leżeć na plecach i wbijam kciuki w oczodoły Jedynki. Chłopak wyje i puszcza moją szyję, choć nadal przygniata mnie swoim ciężarem.
  Wyciągam się najdalej jak mogę i w końcu zaciskam palce na trzonku siekiery.
  Jedynka chyba zdążył już pogodzić się ze stanem swoich ocząt, bo łapie mnie za włosy i wyciąga nóż z mojej nogi (to chyba boli, ale adrenalina huczy we mnie tak bardzo, że nie czuję bólu). Zamierza się nożem...
  Robię zamach siekierą i wbijam mu ją w łeb.
  Słyszę wystrzał armatni oznaczający śmierć ostatniego z moich przeciwników, a zaraz po nim okropny hałas wiwatujących Kapitolińczyków.
  Wygrałam. Przeżyłam. Jestem ósmym zwycięzcą w historii mojego dystryktu. Szóstym żyjącym. 
  Nagle czuję, że wszystkie siły mnie opuszczają. Z trudem spycham z siebie trupa Lucida i opadam na trawę. Leżę tak słuchając ryków tłumów z Kapitolu. Mam wrażenie, że krew zalewa mi oczy. Czuję, że coś zaciska mi się w okolicach talii, ale chwilowo mam to gdzieś. 
  Wygrałam. Jestem bezpieczna...  

sobota, 29 sierpnia 2015

Rozdział XXI ~ Mała bitwa

  Dla Hope Morgenstern na urodziny. Za to, że ze mną wytrzymuje, a także dopchała mnie do Rafała Grozdewa i, razem z Rebelką Pyrką, wysłowiła się za mnie
***
  Moja pierwsza myśl po obudzeniu się to: "Kurwa. Dzisiaj będzie dwoje na jedną".
  Po tej radosnej konstaltacji chcę zwinąć się w kłębek w śpiworze i spać, ale to chyba kiepski pomysł. Jak organizatorom zacznie się nudzić (bo ile można patrzeć na zakochaną parę?), to jeszcze napuszczą na mnie jakieś zmiechy i ze śmiechu się nie pozbieram.
  Wyczołguję się ze śpiwora i zakładam bieliznę i ubrania, które cudem zdążyły wyschnąć przez noc. W przypadku butów, to też cud.
  Jem śniadanie. Nie chce mi się przepływać przez rzekę, więc decyduję się na ryzykowny krok (czy raczej skok). Rzucam siekierą, a potem nożem, w drzewo po drugiej stronie rzeki, tak z osiem metrów nad ziemią. Włażę na najbliższe drzewo, którego gałęzie zwieszają się nad wodą.
  Trzymam jedną z gałęzi i próbuję się rozbujać.
  To bardzo zły pomysł!, woła po raz ostatni racjonalna część mojego umysłu. A potem się puszczam (gałęzi, nigdy nie wierzcie Huntom!).
  Przez straszną sekundę mam wrażenie, że spadnę. Jednak nie. Zaciskam dłonie na gałęzi drzewa rosnącego po drugiej stronie rzeki. Może metr pod sobą mam arsenał. Wkładam nóż za pasek, a siekierę trzymam w lewej ręce, prawą trzymając się drzewa. Schodzę na ziemię. Dobra, trzeba ruszać.
  Kilka minut później okazuje się, że moje szybkie tempo nie jest wystarczająco szybkie dla organizatorów. Z krzaków wypada wielkie, włochate i paskudne coś. Instynktownie podnoszę siekierę i wbijam ją w łeb zmiecha. Już myślę, że mi się udało, ale przecież nie może być aż tak łatwo. Nie mam czasu nawet zakląć, gdy pojawiają się dwa następne.
  Wyciągam siekierę z łba pierwszego, a wtedy drugi rzuca się na mnie, przewracając na ziemię. Nie mam jak użyć siekiery, ale został jeszcze nóż. Lewą ręką trzymam pysk zmiecha z dala od swojej twarzy, a prawą sięgam po nóż. Wbijam go głęboko w szyję zmiecha i rozcinam mu gardło. Pryska na mnie fala obrzydliwej, galaretowatej, ciemnej krwi. Spycham z siebie trupa drugiego zmiecha i wysuwam nóż do tyłu. Trzeci zmiech nadziewa się na niego pyskiem, choć przy moim szczęściu powiniem stać obok.
  Dobijam go i zbieram się. Na wszelki wypadek biegnę. Kiedy mam nadzieję, że będzie fajnie i z ukrycia załatwię przynajmniej jedno z nich, jeśli nie oboje, pojawiają się kolejne "misie".
  A niechby organizatorów wzięła jasna cholera!
  Rzucam w najbliższego zmieszańca nożem. Następnego walę obuchem siekiery w łeb, a wtedy trzeci przejeżdża łapą po moich plecach, zostawiając tam trzy głębokie rozcięcia. Wbrew woli, z gardła wyrywa mi się zduszony krzyk.
  Odwracam się i walę trzeciego zmiecha w łeb obuchem, a potem dobijam. Wkładam nóż za pasek. To by było na tyle.
  Ruszam biegiem, jak najdalej od miejsca jatki, ale oczywiście wychodzi z tego jeden wielki chuj.
  Słyszę trzask gałęzi, nieomylny znak, że ktoś nadbiega. Z desperacją rzucam się w kierunku najbliższego drzewa, ale na wszystko jest od pierwszej chwili za późno.
  - Kogo my tu mamy… - Lucid łapie mnie za stopę i ściąga z drzewa; zwalam się na ziemię jak worek kartofli.
  Evelyn podnosi siekierę, która wypadła mi z rąk, gdy spadłam. Sięgam po nóż, ale Lucid kopie mnie w lewy bok i przy okazji dłoń. Z moich ust wyrywa się nieokreślony jęk.
  Nie, proszę, nie chcę tak umrzeć! Muszę coś zrobić!
  Łapię za tę stopę i wykręcam ją w bok. Lucid z okrzykiem bólu zwala się na ziemię, a ja usiłuję wstać, ale po drodze napotykam but Evelyn, którego wcześniej tam nie było.
  Zapada ciemność.

***

  Widzę nad sobą błękitne niebo, słyszę rozmawiających półgłosem ludzi, a prawy bok boli jakby piekli go nad ogniem. Może jak będę cicho, to mnie nie usłyszą…
  Siadam i rozglądam się w poszukiwaniu siekiery. Leży obok dłoni Evelyn, która siedzi oparta o Róg. Gdzie jest Lucid?
  - Wybierasz się gdzieś, Siódemko? - zagaduje Evelyn.
  Szlag.
  To było oczywiste, że skoro jeszcze żyję, to tylko dlatego, że oni tak chcą i raczej nie pozwolą mi uciec.
  Wstaję chwiejnie.
  - Wy widzę jesteście zajęci, więc może nie będę wam przeszkadzać i już sobie pójdę? - mówię spokojnie, prawie radośnie, jakby wcale nie groziła mi śmierć.
  - O nie, Siódemko. Zostaniesz tu i porozmawiamy.
  - Nie mamy o czym rozmawiać - wzruszam ramionami.
  - Na przykład o pewnym chlebie.
  - Albo o pewnym wybuchu - ktoś, najpewniej Lucid, łapie mnie od tyłu i unieruchamia od pasa w górę. - I pewnej trybutce z Czwórki.
  O w dupę, tego się nie spodziewałam.  Wiję się jak piskorz, ale Lucid ma mocny uścisk. Evelyn wstaje i podchodzi z nożem.
  - Potnę ci tę śliczną buźkę, ale najpierw powiesz: kto zabił Elaine i kto spowodował wybuch.
  - Nie mam pojęcia - odpowiadam płaczliwie. - Wybuch to pewnie Trójka, a Elaine… nawet nie wiem, która to była!
  - Kłamiesz! - Lucid zacieśnia uścisk.
  Wtedy wpada mi do głowy pewien pomysł. Mam plan. Głupi, ale lepszy niż żaden.
  Evelyn podchodzi jeszcze bliżej.
[od autorki: włącz piosenkę numer 7 - "Ready, aim, fire"]
  Wyrzucam obie nogi w górę, kopiąc ją w twarz; Evelyn pada na ziemię, trzymając się za rozbity nos. Kopię Lucida w kostkę i na oślep walę łokciem do tyłu. Chyba nawet w coś trafiam, bo trybut z Jedynki wyje i puszcza mnie.
  Rzucam się szczupakiem po siekierę. Zaciskam palce na trzonku i od razu czuję się lepiej. Znów muszę zabić i zrobię to. Dwa razy.
  Gdyby obydwoje nadal wili się na ziemi z bólu byłoby oczywiście łatwiej, ale Evelyn wstała i jest uzbrojona w pałkę i mój nóż, a Lucid nadal leży na ziemi, ale zbiera się, żeby wstać. Kopię go w głowę; nie mogę go zabić, bo gdybym wbiła siekierę w jego ciało, to nie zdążyłabym jej wyjąć zanim dobiegłaby do mnie Evelyn.
  - Trochę wyrównałam szanse, bo wiesz, dwoje na jedną… - uśmiecham się do Evelyn.
  - Lucid zaraz wstanie. Nas jest dwoje, a ty jedna,  jak się poddasz, to nie będziesz cierpieć - warczy Dwójka rzucając we mnie nożem (uchylam się i nóż wbija się w Róg). Nie przypuszcza, że dziś to jej zdjęcie, nie moje, wyświetli się na niebie.
  - Może jest was dwoje, ale to nie znaczy, że jest was więcej - znów się uśmiecham. Ta kretyńska gadka ma na celu uśpić jej czujność. - To taki matematyczny paradoks.
  - Co?! - udało mi się, Evelyn totalnie głupieje i skupia się na bredniach, które wygaduję.
  - Paradoks. Coś, co normalnie się wyklucza, ale w tym przypadku nie.
  - Co ty pierdolisz, dziecko?
  - Prościej tego nie wytłumaczę. Nie moja wina, że dwojgu z trojga trybutów obecnych na tej polanie, mięśnie rosły, bo żerowały na mózgu.
  Teraz przesadziłam, Evelyn rzuca się na mnie.
  Blokuję siekierą uderzenie pałki; usiłujemy się przepchnąć wzajemnie. Kopię ją w brzuch i przewracam, a ona podcina mi nogi. Suma sumarum obie lądujemy na ziemi, ale ja reaguję znacznie szybciej i robię przywrót w tył, więc ja już stoję na nogach, a ona dopiero wstaje. Schylam się po siekierę.
  W tej samej chwili słyszę za sobą tupot. Lucid.
  Rzucam się w lewo. Lucid przebiega obok mnie, nawet jeśli próbuje się zatrzymać, to nie ma szans, i wbija miecz w brzuch Evelyn. Ostrze przechodzi przez nią na wylot. Trybutka z Dwójki opada na kolana, potem na twarz, ale jeszcze żyje. Lucid odwraca ją na bok i obejmuje ramionami.
  - Evelyn… Lyn, proszę…
  Unoszę siekierę i ruszam w kierunku Lucida.
  - Uważaj… - szepcze Evelyn.
  Lucid wyciąga miecz z jej brzucha i odwraca się. Z bojowym okrzykiem skacze w moim kierunku.
  Ledwo zbijam siekierą uderzenie miecza. Dziś nie dam rady. Jest wściekły, a wściekłość podwaja mu siły. 
  Rzucam się do ucieczki. Nie goni mnie, wraca do swojej umierającej miłości życia. Biegnę nad rzekę. Gdy ją przepływam, huczy wystrzał obwieszczający światu śmierć Evelyn.
  Po kolacji znów rozpalam ognisko i suszę ciuchy. Kiedy zasypiam, zawinięta w śpiwór, myślę o Polanie. Nie chcę myśleć o jutrzejszej walce.

środa, 26 sierpnia 2015

Rozdział XX ~ Uczta

  Znów dla Rafała Grozdewa, bo dzięki ćpaniu jego wykonania "Pieśni o Matce" zachowałam optymistyczny pogląd na ten zdominowany przez idiotów świat 
***
  Resztę siódmego dnia Igrzysk najchętniej spędziłabym na użalaniu się nad sobą, ale trzeba żyć dalej. Polować, zanim upolują ciebie.
  Upycham jedzenie w plecaku i zakładam go na plecy. Trochę ciąży, ale w końcu mam tam linę, kupę żarcia, dwie duże butelki z wodą, jodynę, bandaże i resztkę środka przeciwbólowego.
  Plecak trochę obciera, bo założyłam go na gołe ciało, ale nie da się inaczej, bo i bluzka, i bluza są sklejone w kulki krwią Lou.
  Ruszam w dół rzeki.
***
  Uprane ubrania suszą się na wietrze, plecak wisi na drzewie na tyle wysoko, żeby go nikt nie dosięgnął, a siekierę mam pod ręką. Zmywam z siebie krew Jacoba i nieudolnie zmieniam opatrunki. Jem kolację i, z całym tym majdanem, wdrapuję się na drzewo. Ściemnia się.
  Godło Kapitolu wyświetla się na ciemnym niebie. Nucę hymn Panem i zaciskam zęby. Na niebie wyświetla się zdjęcie Lou, a potem Jacoba.
  Kiedy już chcę przywiązać się do drzewa i pójść spać, słyszę głos Claudiusa Templesmitha. Zaprasza nas na Ucztę. Jutro. Przy Rogu.
  Zasypiam.
***
[od autorki: włącz piosenkę numer 5 - "Russian roulette"]
  Iść, czy nie iść? Mam jedzenie, więc nie potrzebuję. Poza tym: Uczta to pretekst do jatki, a ja nie chcę zabijać więcej osób ani sama zostać zabita.
  Długo się zastanawiam, ale w końcu zwykła, ludzka ciekawość zwycięża nad racjonalnymi argumentami. Wiem, że Uczta to loteria, ale idę. (I o mało nie przypłacam tego życiem).
***
  Nie ma sensu tachać plecaka (zwłaszcza, że pewnie będę musiała szybko uciekać, a w takiej sytuacji plecak mnie tylko spowolni), więc zostawiam go na drzewie. Zawodowcy tam nie wlezą, nie ma strachu. Biorę potężny łyk wody, schodzę na ziemię i nożem wycinam w korze drzewa koślawą siódemkę. Drzewo nad samym brzegiem rzeki, z siódemką na korze, na pewno znajdę. Z siekierą na ramieniu i nożem za paskiem, ruszam w kierunku, w którym powiniem być Róg.
  I jest.
  Zaciskam palce na trzonku siekiery. Jeśli coś pójdzie nie tak, drogo sprzedam skórę.
  Patrzę w kierunku Rogu. To jakieś kpiny: na stole rozstawionym pod Rogiem leży… jeden jedyny bochenek chleba. Mnie osobiście to nie rusza, bo mam jedzenia po uszy, ale dla jakiś głodujących ofiar, które by tu przyszły się pożywić, to raczej nie jest szczyt marzeń.
  I właśnie jedna taka głodująca ofiara wypada z krzaków po przeciwnej stronie Rogu. (Identyfikuję ją jako Tony'ego, trybuta z Szóstki). Dopada do stołu i… obrywa oszczepem w pierś. Słychać wystrzał.
  No i kolejny trup. Dobrze przynajmniej, że nie z mojej ręki.
  Nie zdążam zmartwić się śmiercią Tony'ego, bo z lasu wychodzą Zawodowcy.
  - Że co, przepraszam?! Że to?! To jakieś jaja! - wrzeszczy Amber, podchodząc do stołu. - Uczta?! Ten jeden smętny chleb?! - ukwieca to zdanie szeregiem wulgaryzmów.
  - Nie drzyj się tak, Amber -  mówi z niechęcią Evelyn.
  Trybutka z Jedynki podnosi bochenek.
  - Wsadźcie sobie ten chleb w dupy! - wrzeszczy i ciska nim w las. Chleb ląduje n i e d a l e k o mnie. Jeśli się przesunę, może go dosięgnę (w zasadzie na plaster mi ten chleb, ale Zawodowcom go nie oddam).
  - Kretynko, nie mamy jedzenia! Ten chleb mógł się nam przydać! - Evelyn dopada Amber i unosi pięść, żeby ją uderzyć.
  - Przestańcie! - krzyczy Lucid. - Moment… my, Evelyn… została jeszcze suka z Siódemki! Ona gdzieś tu jest, czuję to!
  I wtedy genialna Natasha potyka się o jakąś cholerną gałąź i wywija orła. Ten hałas słychać chyba w całym Kapitolu.
  - Tam jest! - wrzeszczy Lucid.
  A. Niech. To. Szlak.
[od autorki: włącz piosenkę numer 6 - "Come away to the water"]
  Łapię chleb i siekierę (cud, że przy upadku czegoś sobie nie odrąbałam) i rzucam się biegiem w kierunku rzeki, mając naiwną nadzieję, że Amber, Lucid i Evelyn nie umieją pływać.
  Mam nad nimi tę przewagę, że trochę znam już teren i jestem drobniejsza i zwinniejsza.
  Nad rzekę jest może piętnaście-dwadzieścia minut szybkim marszem, biegiem to będzie około dziesięciu. Nie wiem, czy dam radę biec dziesięć minut bez przerwy. W najgorszym razie wejdę na drzewo i spróbuję przeskakiwać na kolejne (nie robiłam tak nigdy, ale to nie może być trudne)… nie myśl. Biegnij.
  Nie możesz się poddać, Tasha. Nie tak blisko. Padam ze zmęczenia, ale biegnę. Pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, trzydzieści… Zawodowcy nie mają broni miotanej (łuków, procy, a oszczep został w trupie Tony'ego i prawdopodobnie teraz zniknie na zawsze, gdy poduszkowiec zabierze zwłoki), więc żeby mnie zabić, muszą mnie złapać, a to nie będzie łatwe.
  Dziesięć metrów, osiem… Rzucam siekierą, a potem nożem w drzewo po drugiej stronie rzeki, zawijam chleb w bluzę i przerzucam przez rzekę.
  Dwa metry, jeden… Skaczę.
  Plusk. Przejmujące zimno. Wszędzie woda. A gdzie powierzchnia?
  Przez jedną straszliwą sekundę mam wrażenie, że utonę i tu moja historia się skończy. Wtedy moje stopy trafiają w dno. Odbijam się od niego i płynę do góry. Wypływam na powierzchnię i gwałtownie łapię powietrze.
  Ja płynę sobie z prądem, a Zawodowcy stoją na brzegu i klną.
  - Goń ją, głupia dziwko! - to chyba głos Evelyn. - A na drugim brzegu jest chleb. Przynieś. Już!
  - Ale ja nie umiem pływać - płaczliwy głos należy do Amber.
  - Chuj mnie to obchodzi. Trzeba było myśleć zanim wyrzuciłaś chleb - Lucid wpycha ją do wody.
  Słyszę głośny pisk Amber, który gwałtownie się urywa, gdy dziewczyna wpada do wody. Odwracam się na chwilę. Amber nie widać, a Lucid i Evelyn… całują się. O matko, że też nie mają nic lepszego do roboty. Na przykład pozarzynać się i oszczędzić mi roboty.
  Odpływam dalej i dalej, Lucid i Evelyn się całują, a Amber nie wypływa. W końcu słychać wystrzał. Amber utonęła i zostaliśmy we troje: ja i zakochana para.
  Podpływam do brzegu (jestem zmęczona, a nurt silny, więc trochę mi to zajmuje) i wyczołguję się z wody (co też trochę mi zajmuje).
  Nikt, kto nigdy nie pływał w ubraniu i butach, nie ma pojęcia, jakie to niewygodne i męczące.
  Rozbieram się do bielizny. Wyżymam buty, ubrania i włosy. Jest ciepło, do zachodu słońca zostało jeszcze parę godzin, a ja nie chcę zakładać mokrych ubrań, więc decyduję, że wezmę ubrania w rękę.
  Ruszam w górę rzeki ubrana tylko w mokre majtki, stanik i buty. I wisiorek. Bawię się nim wolną ręką i myślę o tacie. Nie pomyślałam o nim ani o nikim innym, poza sobą i trupami, od początku Igrzysk. Co teraz robią? Gdzie są? Mam nadzieję, że nie przed telewizorami, bo wolałabym oszczędzić im widoku, który ogląda teraz cały Kapitol.
  Kapitol moja prawie-golizna może i kręci, ale Dystrykty? Tata pewnie kręci głową i nic nie mówi, Boris gniecie w głębi duszy zazdrość o każdego śliniącego się na mój widok Kapitolińczyka (moim zdaniem, żeby to robić trzeba mieć naprawdę spaczony gust, ale mówimy o Kapitolińczykach, poza tym Boris zafiksował się na tym, że jestem najpiękniesza na świecie - uśmiecham się), a Mad i Lo gadałyby ostro i do śmiechu, gdyby nie powaga sytuacji. Ślepo zapatrzonym w swojego synalka państwu Huntom pewnie nie zamykają się twarze od trajkotania, jaką to jestem dziwką i jak przed wejściem na arenę robiłam to po dwa razy z każdym trybutem i jeszcze na pewno z Blightem i kto wie, czy jeszcze nie z głównym organizatorem Igrzysk. Na tę ostatnią myśl w mojej piersi wzbiera śmiech.
  Nie mogąc się powstrzymać, śmieję się głośno, choć ten odgłos chyba bardziej przypomina rżenie.
  - Pozdrowienia dla państwa Huntów! - wołam radośnie.
  Na takich inteligentnych rozmyślaniach mija mi droga. W końcu docieram do miejsca mojego kolejnego obozowiska, tam gdzie siekiera i nóż wbiły się w drzewo.
  Zakochanej pary nie widać, więc uznaję, że mogę się tu rozłożyć.
  Rzucam mokre ciuchy na ziemię,  wyciągam siekierę i nóż z drzewa, odwijam chleb z bluzy. Siadam na bluzie i zjadam chleb. Chcę zregenerować siły, bo wiem, że będę musiała przepłynąć jeszcze raz w obie strony, po cholerny plecak.
  Zdejmuję buty i wsadzam nogi do wody. No dobra. Raz, dwa, trzy… Skaczę do wody.
  Prąd mnie trochę znosi, ale i tak szybko wychodzę na brzeg. Łażę w tę i nazad wzdłuż brzegu, aż znajdę drzewo z koślawą siódemką. Wchodzę na nie i zdejmuję plecak. Schodzę, staram się delikatnie przerzucić plecak przez rzekę (co się niby udaje, ale delikatnym bym tego nie nazwała) i znów przepływam nieszczęsny ciek wodny.
  Pierwszą rzeczą, jaką robię po powrocie do "obozowiska", jest  rozpalenie ogniska. Drugą: rozebranie się do naga, a trzecią rozwieszenie ubrań. Mogę spać na ziemi, bo zakochana para nie umie pływać.
  Siedzę przy ognisku aż wyschnę, a potem zawijam się w bluzę i wsuwam do śpiwora. Nie gaszę ogniska, bo raczej pożaru z niego nie będzie, a i ubrania szybciej wyschną.
  Godło Panem, hymn, zdjęcia Amber i Tony'ego.
  Branoc, Tasha. Idź już spać, jutro czeka cię ciężki dzień.
_______
   Pod koniec trochę nudne, wiem, ale nie jestem w stanie tego wyrzucić. Sry
   I przepraszam wszystkich, którzy prawie zwymiotowali przy czytaniu poprzedniego rozdziału. To było obrzydliwe, wiem, ale po prostu chciałam pozbyć się Jacoba w spektakularny sposób

środa, 12 sierpnia 2015

Rozdział XIX ~ "Śpij słodko, maleńka"

   Dla Susan Kelley, Hope Morgenstern i Ryśka (Liski) za to, że komentują (wybaczam wam, że nie komentowałyście)
***
  Nie zdążamy odbiec daleko, gdy Zawodowcy wracają i, delikatnie mówiąc, wpadają w furię. Wściekłe okrzyki i przekleństwa słychać na pewno nawet w najdalszych zakątkach areny. Są zbyt zajęci wściekaniem się, żeby szukać sprawców, więc na chwilę przystajemy, żeby posłuchać.
  - Ja mu własnoręcznie urwę jaja, wybiję zęby przez dupę, a potem tego skurwiela przepuszczę przez granit-maszynę!!! - wrzeszczy któraś z dziewczyn, chyba Amber (zapewne chodzi jej o maszynę zmieniająca granit w diament).
  - I wszystko poszło się jebać. Super, kurwa, SUPER!!! To na pewno ta mała suka z Trójki. Tylko jak taki kurdupel zrobił TAKĄ ROZPIERDUCHĘ?! - na przemian mówi i wrzeszczy ta druga, Evelyn.
  - I wszystko w pizdu. Tylko gdzie ten pierdolony kretyn Richard?! - drze się Lucid.
  - Coś ci mówi ten wystrzał armatni, który było słychać po pierwszej eksplozji? - warczy Evelyn. - Rany, nie dość, że dupek to jeszcze nie myśli.
  - Jasne - odwarkuje Lucid. - Mnie coś mówi, że to ta z Siódemki.
  - Coś ty, ona? - dziwi się Amber. - Ten zezulec? Ona nie umie trafić siekierą w cel oddalony choćby o metr. 
  - Wygląda ci to na zrobione siekierą? Ja wiem, że to ona. Za coś dostała więcej punktów niż którekolwiek z nas.
  - Już prędzej ta elektroniczna. A do tej cipy z Siódemki masz uraz, bo prawie ujebała ci rękę i tyle.
  - Pierdol się, Amber. Poza tym, Elaine też ktoś zabił.
  - Pewnie ten byk z Jedenastki.
  - Może one obie razem? - pyta nieśmiało Evelyn.
  - A może od razu ta mała ciota, ten chujek z Siódemki? - sugeruje Amber tonem pełnym ironii.
  Polanę wypełnia pełen wściekłości potok przekleństw, pewnie któreś uświadomiło sobie, jak bardzo mają przesrane.
  - Starczy tego przedstawienia - mówię - spadamy.
  - Słyszałaś? Jesteś "cipą z Siódemki" - chichocze Lou.
  - A ty "małą suką z Trójki" - odpowiadam ze śmiechem. - I "kurduplem".
  - A ty "nie umiesz trafić siekierą w cel oddalony choćby o metr"!
  - Dobra, później o tym porozmawiamy, kurduplu. Teraz spadajmy.
  - Spadajmy, zezulcu - zgadza się Lou.
***
  Lou dolewa jodyny do butelki z wodą z rzeki.
  - Jak my się z tym zabierzemy?
  - Kto mówi, że mamy się zabierać? - zdejmuję buty i skarpety, podwijam nogawki i wsadzam nogi do wody. - Po prostu posiedzimy i poczekamy aż inni się wytłuką. Dziwię się, że Zawodowcy jeszcze nie zaczęli się mordować.
  - Daj im chwilę . Jeszcze zostali ten z Szóstki i wredny. No i my.
  Zaciskam zęby. Nie boję się, że Lou zginie, bo ona potrafi o siebie zadbać, a ja będę jej bronić. Boję się, że nie zginie i zostaniemy we dwie. Nie zrozumcie mnie źle: nie życzę jej śmierci. W ciągu jednego dnia ta dziewczyna stała mi się tak bliska, ale będzie musiała zginąć, jeśli mam wrócić. Kurwa. To wszystko jest takie okropne… i zupełnie bez sensu.
  - Hej, śpisz? - Lou potrząsa mnie za ramię. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że od dłuższej chwili siedzę w bezruchu i gapię się w jeden punkt.
  - Co? - pytam szalenie inteligentnie.
  - Mówiłam, że dzisiaj ja wezmę pierwszą wartę.
  - Jasne. Obudź mnie, jak już będziesz na odlocie.
***
  Świta już, gdy Lou mnie budzi. Podaje mi jakiś wykoślawiony kawałek drewna, mówi "Kotek" i zwija się na ziemi. Dostarcza mi tym zajęcia na te kilka godzin, w czasie których śpi, bo ile bym patrzyła na to coś, nie jestem w stanie zobaczyć w tym nic kociego.
  Moja sojuszniczka budzi się sama, siada i wypija kilka łyków wody z najbliższej butelki. Potem zmienia mi opatrunki i jemy śniadanie.
***
  - No zobacz, tu ma łebek, tu przednie łapki, tylne i… - Lou nie kończy zdania, bo czubek maczety wychodzi jej między piersiami.
  Moja ręka prostuje się jakby samoczynnie. Siekiera wbija się w coś twardego, słyszę ryk bólu, maczeta znika w gęstym krzaku.
  Lou opada na kolana, a potem na twarz. "Kotek" wypada jej z rąk.
[od autorki: włącz piosenkę numer 4 - "Rue's lullaby"]
  Nie, nie, nie! NIE!!! To niemożliwe, ja się nie zgadzam!
  Zrywam bluzę z ramion, zwijam ją w kłębek i przyciskam do rany na plecach Lou. Odwracam ją najdelikatniej jak mogę. Przez jedną dramatyczną sekundę szukam czegoś, czym mogłabym zatamować krwotok od drugiej strony. Ściągam koszulkę przez głowę, zwijam w kłębek i przyciskam do przodu rany. Szybko nasiąka krwią.
  - To nic nie da. Już nie ma szans - mówi Lou spokojnie.
  - Nieprawda, zawsze da się coś zrobić! Nie ruszaj się i nic nie mów. Będzie dobrze!
  - Nie będzie. Ja umieram.
  Jak może mówić o tym tak spokojnie?!
  - Cicho bądź. Nie umrzesz! Nie pozwolę ci!
  Lou bierze płytki oddech.
  - Natasha… powiedz mojej mamie, że ją k-k-kocham - głos zaczyna jej drżeć. - I… cioci Clarie, że była dobrą men… mentorką. Weź mojego Kot… - Lou zwija się w gwałtownym ataku kaszlu (kaszle krwią… nie trzeba być ekspertem, żeby wiedzieć, że to cholernie zły znak) - Kotka. Wiem, że jest mało ko-ko-koci, ale weź go. I… pamiętaj o… - kolejny atak kaszlu - o mnie. Prosz-sz-sz-szę…
  - Powiem im. I wezmę kotka. Ale ty nie umrzesz!
  - Ja umieram, Natasha. Wygraj, prosz-sz-szę - konwulsje wstrząsają jej drobnym ciałkiem. - Dla mnie…
  - Wygram, kochanie. Dla ciebie. Obiecuję.
  - Daj mi rękę. Widzę światło…
  Biorę ją za rękę. W końcu przestaję się okłamywać: Lou Gray umiera, a ja nie mogę nic zrobić. Łzy napływają mi do oczu.
  - Nie płacz. T-t-t-trzymaj się, dobrze?
  - Będę - nie chcę płakać, nie chcę jej osłabiać, ale łzy spływają mi po policzkach.
  - Niech los zawsz-sz-sze ci sprzy… sprzyja - szepcze Lou i uśmiecha się. - Widzę pałac z białego marmuru… - znów kaszle. - Jak tu ładnie… I te lilie… - to są jej ostatnie słowa. Huczy armatni wystrzał.
  Lou Gray, trybutka reprezentująca Dystrykt Trzeci w Sześćdziesiątych Ósmych Głodowych Igrzyskach nie żyje. Zabita przez… no właśnie, kogo?
  Puszczam bezwładną dłoń Lou i wstaję. Smutek ustępuje miejsca wściekłości. Muszę pomścić Lou.
  Podchodzę do krzaka i rozgarniam gałązki. Leży tam jeszcze żywy.  O n. Największe bydlę (ok, jedno z największych), jakie ziemia nosiła. Jacob Hunt, niech po stokroć do siódmego pokolenia przeklęte będzie jego imię.
  Ma moją siekierę wbitą między nogi. Gryzie swój rękaw i pochlipuje.
  Łapię go za nogę i wyciągam z krzaka. Kładę go daleko od ciała Lou, nie mogę pozwolić, żeby jej krew zmieszała się z juchą tego dupka.
  Jacob coś jęczy.
  - Mówiłeś coś? - pytam pełnym ironii głosem.
  Znów jęczy.
  - Wiesz co? - mówię w zadumie. - Ostatnio tak nudno na arenie… Mało trupów, krwi jeszcze mniej, a flaków to w ogóle… Nie sądzisz, że powinniśmy im to zrekompensować?
  Na twarzy Jacoba pojawia się zwierzęce przerażenie. Zrozumiał.
  - No powiedz coś! Stoję tu i gadam jak Ceri na Dożynkach, a ty się jopisz cielęcym wzrokiem… Przecież zawsze masz tyle do powiedzenia.
  - Natasha… - wypluwa zmemłany rękaw. - Ja nie chciałem…
  - Nie chciałeś?! - aż się we mnie gotuje. - NIE CHCIAŁEŚ???!!! - nie dbam, że usłyszą mnie Zawodowcy. - Przebiłeś dziewczynę maczetą niechcący???!!!
  - Igrzyska… - chlipie Jacob. - Trzeba zabijać, żeby przeżyć…
  - Zabijać… Mówi ci coś nazwisko Tay? Tina Tay.
  Jego twarz, o ile to możliwe, bieleje jeszcze bardziej.
  - Zabiłeś ją, prawda? - pytam cicho.
  Kiwa głową.
  - Długo umierała, wiesz? - mówię miękko. - Ale nie martw się. Ty będziesz umierał dłużej.
  Jacob zaczyna piszczeć.
  Uśmiecham się. Wyciągam siekierę, która utkwiła w jego miednicy. Unoszę go za bluzę. Każda komórka mojego ciała drży z podniecenia i wściekłości.
  - Dla Tiny Tay, Lou Gray, wszystkich męczonych dzieciaków z Siódemki i oczywiście dla was, drodzy znudzeni widzowie w Kapitolu - mówię z promiennym uśmiechem i prawą ręką zaciśniętą w pięść walę go w twarz. (Jednocześnie puszczam jego bluzę, więc zwala się na ziemię). Kopię go parę razy. Wyje, ale dla moich uszu to muzyka.
  Nie żal mi go. Przez chwilę tylko myślę o Johnie i Ann Marii Huntach, ale zaraz przestaję. Tina Tay też miała rodziców.
  Wyciągam zza paska nóż. Wbijam go w brzuch Jacoba i przesuwam szybko. Potem robię parę nacięć na jego "ślicznej" buźce. Odkładam nóż, unoszę siekierę. Jacob zaczyna płakać.
  - Teraz nie jesteś odważny, co? Ani silny. Teraz nikt ci nie pomoże - opuszczam ostrze siekiery i za drugim razem udaje mi się odrąbać mu prawą stopę. 
  Ryk Jacoba słychać chyba w całym Panem, a moja wściekłość, wbrew oczekiwaniom, wcale nie mija. Z każdym cięciem robię się coraz bardziej zła, a jego wrzaski i szlochy pieszczą moje uszy.
  Gdzieś głęboko, na dnie mojego umysłu, coś cicho woła "Musisz przestać! Nie daj się żądzy krwi! To będzie postępować!", ale zagłusza to dużo głośniejsze wołanie "CHCĘ KRWI TEGO SKURWYSYNA!!!".
  Wpada mi do głowy szatański pomysł.
  Odcinam mu ręce, żeby mi nie przeszkadzał, ściągam z jego odciętej stopy buta (to trudniejsze niż myślałam) i wpycham mu do ryja jego własną nogę w skarpecie w charakterze knebla.
  Odcinam mu też drugą stopę i dłubię nią w ranie na jego brzuchu. (Nie wiem, czy nawet ludzie Snowa mieliby więcej pomysłowości w zakresie zadawanie cierpienia). Gdy dodłubię się do flaków, zostawiam jego stopę w ranie i cofam się kilka kroków. W milczeniu kontempluję swoje dzieło.
  Jacob, a może raczej to, co z niego zostało, płacze i usiłuje krzyczeć, ale tylko dławi się własną śliną. Mój knebel sprawdza się bardzo dobrze.
  - Powinnam cię tu zostawić, żebyś mógł w spokoju zdechnąć, ale ta rzeka jest mi potrzebna i nie mogę hodować tu zdychającego sukinsyna. Rozumiesz, prawda?
  Milczy.
  Podchodzę do niego i unoszę siekierę.
  Nie szarpie się. Może uważa, że śmierć nie będzie najgorszą z rzeczy jakie go dziś spotkały.
  - Dla ciebie, Lou Gray - opuszczam siekierę i wbijam ją w głowę Jacoba. Huczy armatni wystrzał.
  Zabiłam go. Złość mija mi jak ręką odjął, a na jej miejsce spowrotem pojawia się rozpacz. Opadam na kolana przy ciele Lou. Tulę ją w ramionach i płaczę.
  Nie wiem, ile czasu mija. Pięć minut? Godzina? Pięć godzin? Nie ważne. Wiem, że w końcu przestaję płakać. Kładę ciało Lou na ziemi, odklejam swoje przylepione zaschniętą krwią ubrania (tak, cały czas występowałam tylko w staniku i bandażach na brzuchu i ramionach, więc teraz, cała ochlapana krwią, muszę wyglądać jak prostytutka-zabójczyni) i zamykam jej oczy. Zaciskam palce na drewnianym "Kotku".
  - Dobranoc. Śpij słodko maleńka…
_______
  Przepraszam was za ten chaos z nazwiskiem Lou. Ustalałam to z Hope, a potem jeszcze trochę mi się pomerdało. Lou nazywała się Gray. Koniec i Tocia.
  A Natasha tu normalnie Karl xD (patrz: "Szklana pułapka")

  I z innej beczki: wszyscy teraz myślą, że jestem psychopatką, prawda?

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Rozdział XVIII ~ Poniekąd wyrównanie szans

  Dla Rafała Grozdewa (który prawie na pewno nigdy tego nie przeczyta, ale jeśli tak, to pozdrawia piszcząca dziewczyna od selfie z koncertu pieśni powstańczych. PS. Jesteś niesamowity <3), Hope Morgenstern i Rebelki Pyrki za wprawienie mnie w dobry nastrój na cały sierpień
***
A, i proszę mi nie mówić, że zżynam z książki
***
  Do rzeczywistości wracam pod wpływem bólu w ramionach i boku.
  - Natasha? Natasha, obudź się! - dziewczęcy głosik dobiega jakby zza grubej szyby.
  Otwieram oczy. Lou pochyla się nade mną z zatroskaną miną.
  - Żyjesz! Co za ulga... Przez chwilę naprawdę się martwiłam.
  Chcę powiedzieć "Spokojnie, jeszcze żyję", ale z mojego gardła wydobywa się tylko jakiś niewyartykułowany charkot. Starając się nie wyć z bólu, podpieram się na łokciu i z wysiłkiem siadam. Lou podaje mi butelkę z wodą.
  Wypijam chyba połowę za jednym zamachem i, gdy woda zaczyna przywracać moje wnętrzności do życia, rozglądam się wokół.
  Z wrażenia prawie się zalewam: może pół metra ode mnie leży niedźwiedziopodobny zmiech z rozłupanym łbem, a obok niego siekiera umazana krwią i mózgiem. Możliwości za wiele nie ma, a w zasadzie jest tylko jedna: Lou załatwiła zwierzaka i uratowała mi tyłek.
  W pierwszym odruchu chcę podbiec do Lou i błagać ją na kolanach o wybaczenie swoich debilnych wynurzeń z chwili słabości, jakoby miała zwiać, wykorzystując moje rozproszenie. Jednak tego nie robię. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
  - Długo spałam? - pytam.
  - Nazwałabym to raczej utratą przytomności niż snem - zauważa Lou.
  - Nieuleczalna Trójka - mówię, kręcąc głową. Zabrzmiało to trochę jak diagnoza.
  Lou wybucha śmiechem:
  - Już nie będę się mądrzyć, obiecuję. Spałaś kilka godzin. Zdążyłam przemyć ci rany na ramionach i założyć opatrunki, sprawdzić, co z raną w boku i porządnie się wystraszyć. Przy okazji: w tej durnej apteczce nie ma środków przeciwbólowych. Bardzo cię boli?
  - Jak cholera. Skąd tak dobrze znasz się na opatrywaniu ran? - ta mała i blada istotka z dystryktu wyładowanego elektroniką intryguje mnie coraz bardziej.
  - Mama mnie nauczyła. Mówiła, że kiedyś mi się to przyda i miała rację. - Błędnie interpretuje moje nieinteligentne spojrzenie i kontynuuje - Ma na imię Marie. Jej dwie najlepsze przyjaciółki brały udział w Igrzyskach i wygrały, znaczy ciocia Clarie i ciocia Wiress...
  Nie wiem nawet, kiedy, robi mi się wilgotno pod powiekami. To takie nieuczciwe, że wszyscy inni mają matki, a ja nie.
  Lou przygląda mi się przez chwilę.
  - Co się stało? O, szlak, twoja mama… Ja przepraszam, nie chciałam…
  - Nic się nie stało - mówię między jednym pociągnięciem nosem a drugim.
  Lou obejmujenie ramieniem.
  - Nie płacz. Nie warto się napinać na coś, na co nie ma się wpływu.
  Wypłakuję się w dziewczynę, którą znam w zasadzie od kilku godzin i od razu czuję się lepiej.
  Po doprowadzeniu mnie do stanu używalności, zgodnie uznajemy, że nie należy ryzykować i jeść mięsa zmiecha, więc prawie nie mamy jedzenia. Wobec tych faktów... radośnie zjadamy resztki chleba i dzielimy się jabłkiem. (Zaczyna mi się formować plan na zdobycie żarcia i nie ubabranie się przy tym po łokcie).
  Dziś nikt nie zginął. Zaczyna się ściemniać. Jako że spałam kilka godzin w ciągu dnia, biorę pierwszą wartę. Czas nie jest wyznaczony, bo nie mamy zegarka (Lou mówi "Obudź mnie, jak powieki zaczną ci ciążyć", a potem zwija się w kłębek pod krzakiem i zasypia).
  Nakrywam moją sojuszniczkę śpiworem, a potem chodzę wokół niej aż "powieki zaczną mi ciążyć". Wtedy budzę ją i prawie natychmiast zapadam w sen.
***
  Budzi mnie ból ramion i boku, dotyk zimnych dłoni Lou na twarzy i jej głos "Paczka dla ciebie".
  - Paczka? Znaczy, że, przepraszam, co? - mrugam i siadam.
  - Nie wiem, otwórz - podaje mi spadochron.
  - Aaa, prezent!
  - A ty myślałaś, że co?
  - Paczka... Mów żesz jak człowiek!
  - Nie krzycz tak, tylko otwórz.
  - Zaraz. Najpierw daj mi się napić.
  Lou podaje mi butelkę z wodą. Wypijam kjilka łyków i chowam butelkę do plecaka.
  - To musi być coś dla ciebie, bo ja nic nie potrzebuję. No otwórz!
  Posłusznie otwieram "paczkę". Środek przeciwbólowy! Kocham cię, Eve! I tego kapitolińskiego gostka, sponsora, też!
  - Co to? - pyta Lou.
  - Środek przeciwbólowy.
  - Świetnie! Zaraz zmienię ci opatrunki i posmaruję tym... A czekaj, tu jest jakaś kartka!
  Faktycznie, jest kartka. Wyjmuję ją i czytam.
"Bum?
- Eve"
  Kiwam głową.
  - Bum, Eve Taylor - mówię w przestrzeń. - Bum.
  - Jakie bum?
  - Mam plan, jak zdobyć papu i nie upaprać się w zwierzakach…
  - Jaki?
  - Najpierw zmień mi opatrunki.
  - No wiesz co…
  - A przy okazji: możesz zrobić więcej tych wybuchających cosiów?
***
  Plan jest prosty i jasny, a realizacja… to już inna sprawa.
***
  Lou Gray jest absolutnie genialna: udało jej się zrobić jeszcze jedną wybuchającą butelkę. (To, że musiałyśmy przelać wodę i wypić tą, która się nie zmieściła, żeby zrobić jej pole do działania ani trochę nie psuje mi humoru).
  Pakujemy się i ruszamy w kierunku, w którym powinien być Róg. I faktycznie jest.
  Rozglądam się po polanie, która co prawda wydaje się być pusta, ale ostatnio, kiedy się taka wydawała, zaliczyłam trafienie z łuku w brzuch. W końcu uznaję, że można zaryzykować.
  Biegniemy do sterty żarcia. Lou ładuje do plecaków wszystko, co mogłoby się przydać, a ja rozglądam się, wypatrując niebezpieczeństwa i ściskając w dłoni wybuchającą butelkę. Uznałam ten podział obowiązków za sensowny z dwóch powodów: Lou lepiej wiedziała, co nam się przyda, a ja chciałam oszczędzić jej konieczności odebrania życia istocie ludzkiej.
  I właśnie jedna taka istota ludzka wybiega na nas z mieczem. Póki jeszcze jest daleko, potrząsam butelką i rzucam. Bardzo wyraźnie widzę, jak butelka wybucha nad głową istoty ludzkiej, czyli Richarda z Dwójki. Huczy armatni wystrzał. Znowu zabiłam człowieka.
  Lou podnosi głowę.
  - Niezły zasięg eksplozji. Rozsmarowało go po całym lesie. A w ogóle to kto to był?
  - Richard. Ten z Dwójki - chcę wycałować stopy Lou za to, że się nie rozkleiła i jeszcze ma siłę psychiczną mówić tak lekko o śmierci.
  - Powinnyśmy się zmywać?
  - Raczej tak. Eksplozję było słychać w całym lesie, zaraz pojawią się Zawodowcy. Masz wszystko?
  - Nie wszystko, ale dużo. Suchary, chleby i jabłka w hurtowych ilościach. Trochę bandaży, jodyny i jeszcze jedna butelka. Uprzedzając twoje pytanie: tak, pusta.
  - Wobec tego pokażę ci rzekę. Daj cięższy plecak, weź ten drugi i spadamy zanim nazłazi się tu Zawodowców.
  Chwilę później mam już plecak na plecach, nóż za paskiem, siekierę na ramieniu i wybuchającą butelkę w ręku. Lou ma plecak i procę. Biegniemy w stronę lasu.
  - Odsuń się, na wypadek gdyby coś nie wypaliło, czy może raczej: wypaliło za dobrze - mówię.
  Lou cofa się kilka kroków.
  Potrząsam butelką i rzucam nią w stos zapasów Zawodowców.
  Eksplozja jest jeszcze potężniejsza niż poprzednia. Krater ma ze dwa metry średnicy, a wszędzie wokół walają się smętne, spalone resztki.
  - Bum - mówię w przestrzeń, a potem łapię Lou za rękę i biegniemy w kierunku rzeki.
  Szanse poniekąd się wyrównały.
  Ciekawe, co Zawodowcy zrobią bez swojej kupy żarcia?
***
  Podejrzanie długo nic nie słychać o Jacobie…

czwartek, 6 sierpnia 2015

Rozdział XVII ~ Lou

  Wieczorem okazuje się, że ten wystrzał, który słyszałam, uciekając spod Rogu, to dziewczyna z Dziewiątki. Idę spać.
  Czwartego dnia giną chłopcy z Czwórki i Jedenastki, a mnie ten dzień mija na jedzeniu, piciu i niemyśleniu. Czyli, po ludzku mówiąc, nie dzieje się nic specjalnego (kiedy tak zobojętniałam na śmierć?!), za to piątego dnia wrażeń mam aż nadto. Ale od początku...
  ***
  Budzę się rano ze szczerym zamiarem leżenia i czekania, aż inni się powyrzynają, ale dochodzę do wniosku, że jednak jest to niemożliwe z prostego powodu: zaraz skończy mi się żarcie (miałam paczkę sucharów, bułkę i dwa jabłka, a teraz mam już tylko jedno jabłko), woda zresztą też. Na szczęście z wodą nie ma problemu, bo mam rzekę, jodynę i butelki.
  Nabieram nową porcję wody, dodaję jodynę i zakręcam. Chowam to co mam w plecaku i wyruszam w świat.
  Po jakiejś godzinie przystaję, żeby się napić. Wokół panuje idealna cisza.
  - Nie chcę się narzucać, ale może jednak ten sojusz to nie taki głupi pomysł? - słyszę cichy głosik.
  Prawie podskakuję z przerażenia i odwracam się. Za mną stoi mała Lou, trybutka z Trójki.
  - Przestraszyłam cię? - pyta. - Nie chciałam, naprawdę.
  Serce mi wali, ale staram się nie wyglądać jak kot, który wystraszył się czegoś, co okazało się nieistotnym duperelem.
  - Nie, wcale mnie nie przestraszyłaś - mówię.
  - To dobrze. A co do sojuszu: przemyśl to. Znaczy... nie wiem, jak ty, ale ja piąty dzień nie mam się do kogo odezwać i jak z kimś nie porozmawiam, to chyba zwariuję.
  Dziewczyna ma rację: przez pięć dni gadałam sama do siebie, a to chyba oznaka tego, że coś ze mną nie tak.
  - Ja też - mówię po chwili.
  - To co? - pyta z nadzieją.
  - Wchodzę w ten interes - oznajmiam.
  - Naprawdę? Super! - Lou uśmiecha się radośnie.
  - Też się cieszę. Masz jedzenie, bo mnie zostało tylko jabłko?
  - Mam resztkę chleba, który ukradłam temu wrednemu chłopakowi.
  - Jacobowi?
  - Właśnie.
  - Wobec tego musimy zapolować. Oprawiałaś kiedyś zwierzynę?
  - Czy co robiłam?
  - Czyli nie. I jakby coś, ja też nie.
  - Poradzimy sobie.
  - To chodźmy - ruszyłam przed siebie. - A skoro mówisz, że sobie poradzimy...
  - Wiem to.
  - Tsaa... Zastanawiam się tylko, czemu zdecydowałaś się tak po prostu podejść i pogadać. Jakbyśmy były na wakacjach! Przecież mogłam cię zabić!
  - Nie zrobiłabyś tego.
  - Skąd wiesz?
  - Bo wiem.
  - Może bym zrobiła?
  - Nie zrobiłabyś.
  - Eh... Masz rację, nie zrobiłabym tego.
  - No widzisz? Ty nie zabijasz tylko dlatego, że możesz.
  - Kim ty byłaś w tej swojej Trójce? Psychoanalitykiem?
  - Nie, ale jeśli już przy tym jesteśmy, to może nam się to przyda? - wyjmuje z plecaka jakąś butelkę.
  - A co to jest?
  - Nie wiem, ale sama to zmajstrowałam i wiem, że wybucha, jak się potrząśnie. Można rzucić w kogoś.
  - Ach tak...
  - Za coś takiego dostałam ósemkę na Ocenie Indywidualnej. A ty za co dostałaś dziesiątkę?
  - Za bawienie się siekierą. I tak, na treningu pudłowałam specjalnie.
  - Niezły patent.
  - Mam dobrą mentorkę.
  - Ja też.
  - Ciekawe, czy to oglądają...
  - Jeśli tak, to pozdrowienia, ciociu Clarie! - mówi i śmieje się.
  - I tobie, Eve Taylor - dodaję i też się uśmiecham.
  Na takich właśnie dyskusjach mija nam pół dnia. Czuję, że coraz bardziej lubię tę drobną trzynastolatkę z dystryktu techników i mózgowców.  Rozmawiamy o Eve i "cioci Clarie" i o naszych dystryktach, a także o różnych nieistotnych duperelach. Lou załamuje ręce na widok opatrunku na moim brzuchu i zręcznie go zmienia.
  To całe jej zaufanie do mnie (i to moje zaufanie do niej) jest naprawdę dziwne, ale najlepsze dopiero się zacznie...
  ***
  Nie wiem, czemu nie usłyszałam go wcześniej, przecież powinnam! Faktem jest jednak, że słyszę go i widzę dopiero, gdy wyskakuje z krzaków i rzuca się na Lou.
  Zanim zdążę się zastanowić, skaczę w tym kierunku i odpycham moją małą sojuszniczkę sprzed jego pazurów. Lou upada na mech, a na mnie zwala się ogromny, futrzasty "zwierzak" z wielkimi kłami i ostrymi pazurami (możliwe, że genetycznie zmodyfikowany niedźwiedź).
  Pysk zmiecha znajduje się kilka centymetrów nade mną. Zaraz odgryzie mi twarz.
  Siekiera wypadła mi z ręki, więc nie mam broni i usiłuję odepchnąć zmiecha rękami.
  Ból ekspoduje w prawym boku. Nie mogę krzyknąć. Nie mogę.
  - LOU!!! - a figa z makiem (jakbym jeszcze wiedziała, co to jest). - Siekiera!
  Nie wiem, co robi moja domniemana sojuszniczka. Równie dobrze może się właśnie ulatniać z moimi zapasami... Och, Natasha, odrobinę zaufania do ludzi!
  Cierpną mi ręce, które kurczowo zaciskam na tej części mordy zmiecha, która prawdopodobnie nie powinna mnie pogryźć.
  - Lou! - wołam błagalnie. - Zrób coś!
  Moje ręce bezsilnie opadają. Jednak zmieszaniec nie obgryza mi twarzy. Słyszę głośne "Ale to ciężkie!". Potem następuje obrzydliwy trzask.
  Mam na twarzy jakąś paskudną, gorącą maź, a wszystko wokół zapada się w nicość...