Dla Hope Morgenstern na urodziny. Za to, że ze mną wytrzymuje, a także dopchała mnie do Rafała Grozdewa i, razem z Rebelką Pyrką, wysłowiła się za mnie
***
Moja pierwsza myśl po obudzeniu się to: "Kurwa. Dzisiaj będzie dwoje na jedną".
Po tej radosnej konstaltacji chcę zwinąć się w kłębek w śpiworze i spać, ale to chyba kiepski pomysł. Jak organizatorom zacznie się nudzić (bo ile można patrzeć na zakochaną parę?), to jeszcze napuszczą na mnie jakieś zmiechy i ze śmiechu się nie pozbieram.
Wyczołguję się ze śpiwora i zakładam bieliznę i ubrania, które cudem zdążyły wyschnąć przez noc. W przypadku butów, to też cud.
Jem śniadanie. Nie chce mi się przepływać przez rzekę, więc decyduję się na ryzykowny krok (czy raczej skok). Rzucam siekierą, a potem nożem, w drzewo po drugiej stronie rzeki, tak z osiem metrów nad ziemią. Włażę na najbliższe drzewo, którego gałęzie zwieszają się nad wodą.
Trzymam jedną z gałęzi i próbuję się rozbujać.
To bardzo zły pomysł!, woła po raz ostatni racjonalna część mojego umysłu. A potem się puszczam (gałęzi, nigdy nie wierzcie Huntom!).
Przez straszną sekundę mam wrażenie, że spadnę. Jednak nie. Zaciskam dłonie na gałęzi drzewa rosnącego po drugiej stronie rzeki. Może metr pod sobą mam arsenał. Wkładam nóż za pasek, a siekierę trzymam w lewej ręce, prawą trzymając się drzewa. Schodzę na ziemię. Dobra, trzeba ruszać.
Kilka minut później okazuje się, że moje szybkie tempo nie jest wystarczająco szybkie dla organizatorów. Z krzaków wypada wielkie, włochate i paskudne coś. Instynktownie podnoszę siekierę i wbijam ją w łeb zmiecha. Już myślę, że mi się udało, ale przecież nie może być aż tak łatwo. Nie mam czasu nawet zakląć, gdy pojawiają się dwa następne.
Wyciągam siekierę z łba pierwszego, a wtedy drugi rzuca się na mnie, przewracając na ziemię. Nie mam jak użyć siekiery, ale został jeszcze nóż. Lewą ręką trzymam pysk zmiecha z dala od swojej twarzy, a prawą sięgam po nóż. Wbijam go głęboko w szyję zmiecha i rozcinam mu gardło. Pryska na mnie fala obrzydliwej, galaretowatej, ciemnej krwi. Spycham z siebie trupa drugiego zmiecha i wysuwam nóż do tyłu. Trzeci zmiech nadziewa się na niego pyskiem, choć przy moim szczęściu powiniem stać obok.
Dobijam go i zbieram się. Na wszelki wypadek biegnę. Kiedy mam nadzieję, że będzie fajnie i z ukrycia załatwię przynajmniej jedno z nich, jeśli nie oboje, pojawiają się kolejne "misie".
A niechby organizatorów wzięła jasna cholera!
Rzucam w najbliższego zmieszańca nożem. Następnego walę obuchem siekiery w łeb, a wtedy trzeci przejeżdża łapą po moich plecach, zostawiając tam trzy głębokie rozcięcia. Wbrew woli, z gardła wyrywa mi się zduszony krzyk.
Odwracam się i walę trzeciego zmiecha w łeb obuchem, a potem dobijam. Wkładam nóż za pasek. To by było na tyle.
Ruszam biegiem, jak najdalej od miejsca jatki, ale oczywiście wychodzi z tego jeden wielki chuj.
Słyszę trzask gałęzi, nieomylny znak, że ktoś nadbiega. Z desperacją rzucam się w kierunku najbliższego drzewa, ale na wszystko jest od pierwszej chwili za późno.
- Kogo my tu mamy… - Lucid łapie mnie za stopę i ściąga z drzewa; zwalam się na ziemię jak worek kartofli.
Evelyn podnosi siekierę, która wypadła mi z rąk, gdy spadłam. Sięgam po nóż, ale Lucid kopie mnie w lewy bok i przy okazji dłoń. Z moich ust wyrywa się nieokreślony jęk.
Nie, proszę, nie chcę tak umrzeć! Muszę coś zrobić!
Łapię za tę stopę i wykręcam ją w bok. Lucid z okrzykiem bólu zwala się na ziemię, a ja usiłuję wstać, ale po drodze napotykam but Evelyn, którego wcześniej tam nie było.
Zapada ciemność.
***
Widzę nad sobą błękitne niebo, słyszę rozmawiających półgłosem ludzi, a prawy bok boli jakby piekli go nad ogniem. Może jak będę cicho, to mnie nie usłyszą…
Siadam i rozglądam się w poszukiwaniu siekiery. Leży obok dłoni Evelyn, która siedzi oparta o Róg. Gdzie jest Lucid?
- Wybierasz się gdzieś, Siódemko? - zagaduje Evelyn.
Szlag.
To było oczywiste, że skoro jeszcze żyję, to tylko dlatego, że oni tak chcą i raczej nie pozwolą mi uciec.
Wstaję chwiejnie.
- Wy widzę jesteście zajęci, więc może nie będę wam przeszkadzać i już sobie pójdę? - mówię spokojnie, prawie radośnie, jakby wcale nie groziła mi śmierć.
- O nie, Siódemko. Zostaniesz tu i porozmawiamy.
- Nie mamy o czym rozmawiać - wzruszam ramionami.
- Na przykład o pewnym chlebie.
- Albo o pewnym wybuchu - ktoś, najpewniej Lucid, łapie mnie od tyłu i unieruchamia od pasa w górę. - I pewnej trybutce z Czwórki.
O w dupę, tego się nie spodziewałam. Wiję się jak piskorz, ale Lucid ma mocny uścisk. Evelyn wstaje i podchodzi z nożem.
- Potnę ci tę śliczną buźkę, ale najpierw powiesz: kto zabił Elaine i kto spowodował wybuch.
- Nie mam pojęcia - odpowiadam płaczliwie. - Wybuch to pewnie Trójka, a Elaine… nawet nie wiem, która to była!
- Kłamiesz! - Lucid zacieśnia uścisk.
Wtedy wpada mi do głowy pewien pomysł. Mam plan. Głupi, ale lepszy niż żaden.
Evelyn podchodzi jeszcze bliżej.
[od autorki: włącz piosenkę numer 7 - "Ready, aim, fire"]
Wyrzucam obie nogi w górę, kopiąc ją w twarz; Evelyn pada na ziemię, trzymając się za rozbity nos. Kopię Lucida w kostkę i na oślep walę łokciem do tyłu. Chyba nawet w coś trafiam, bo trybut z Jedynki wyje i puszcza mnie.
Rzucam się szczupakiem po siekierę. Zaciskam palce na trzonku i od razu czuję się lepiej. Znów muszę zabić i zrobię to. Dwa razy.
Gdyby obydwoje nadal wili się na ziemi z bólu byłoby oczywiście łatwiej, ale Evelyn wstała i jest uzbrojona w pałkę i mój nóż, a Lucid nadal leży na ziemi, ale zbiera się, żeby wstać. Kopię go w głowę; nie mogę go zabić, bo gdybym wbiła siekierę w jego ciało, to nie zdążyłabym jej wyjąć zanim dobiegłaby do mnie Evelyn.
- Trochę wyrównałam szanse, bo wiesz, dwoje na jedną… - uśmiecham się do Evelyn.
- Lucid zaraz wstanie. Nas jest dwoje, a ty jedna, jak się poddasz, to nie będziesz cierpieć - warczy Dwójka rzucając we mnie nożem (uchylam się i nóż wbija się w Róg). Nie przypuszcza, że dziś to jej zdjęcie, nie moje, wyświetli się na niebie.
- Może jest was dwoje, ale to nie znaczy, że jest was więcej - znów się uśmiecham. Ta kretyńska gadka ma na celu uśpić jej czujność. - To taki matematyczny paradoks.
- Co?! - udało mi się, Evelyn totalnie głupieje i skupia się na bredniach, które wygaduję.
- Paradoks. Coś, co normalnie się wyklucza, ale w tym przypadku nie.
- Co ty pierdolisz, dziecko?
- Prościej tego nie wytłumaczę. Nie moja wina, że dwojgu z trojga trybutów obecnych na tej polanie, mięśnie rosły, bo żerowały na mózgu.
Teraz przesadziłam, Evelyn rzuca się na mnie.
Blokuję siekierą uderzenie pałki; usiłujemy się przepchnąć wzajemnie. Kopię ją w brzuch i przewracam, a ona podcina mi nogi. Suma sumarum obie lądujemy na ziemi, ale ja reaguję znacznie szybciej i robię przywrót w tył, więc ja już stoję na nogach, a ona dopiero wstaje. Schylam się po siekierę.
W tej samej chwili słyszę za sobą tupot. Lucid.
Rzucam się w lewo. Lucid przebiega obok mnie, nawet jeśli próbuje się zatrzymać, to nie ma szans, i wbija miecz w brzuch Evelyn. Ostrze przechodzi przez nią na wylot. Trybutka z Dwójki opada na kolana, potem na twarz, ale jeszcze żyje. Lucid odwraca ją na bok i obejmuje ramionami.
- Evelyn… Lyn, proszę…
Unoszę siekierę i ruszam w kierunku Lucida.
- Uważaj… - szepcze Evelyn.
Lucid wyciąga miecz z jej brzucha i odwraca się. Z bojowym okrzykiem skacze w moim kierunku.
Ledwo zbijam siekierą uderzenie miecza. Dziś nie dam rady. Jest wściekły, a wściekłość podwaja mu siły.
Rzucam się do ucieczki. Nie goni mnie, wraca do swojej umierającej miłości życia. Biegnę nad rzekę. Gdy ją przepływam, huczy wystrzał obwieszczający światu śmierć Evelyn.
Po kolacji znów rozpalam ognisko i suszę ciuchy. Kiedy zasypiam, zawinięta w śpiwór, myślę o Polanie. Nie chcę myśleć o jutrzejszej walce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz