poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Rozdział XVIII ~ Poniekąd wyrównanie szans

  Dla Rafała Grozdewa (który prawie na pewno nigdy tego nie przeczyta, ale jeśli tak, to pozdrawia piszcząca dziewczyna od selfie z koncertu pieśni powstańczych. PS. Jesteś niesamowity <3), Hope Morgenstern i Rebelki Pyrki za wprawienie mnie w dobry nastrój na cały sierpień
***
A, i proszę mi nie mówić, że zżynam z książki
***
  Do rzeczywistości wracam pod wpływem bólu w ramionach i boku.
  - Natasha? Natasha, obudź się! - dziewczęcy głosik dobiega jakby zza grubej szyby.
  Otwieram oczy. Lou pochyla się nade mną z zatroskaną miną.
  - Żyjesz! Co za ulga... Przez chwilę naprawdę się martwiłam.
  Chcę powiedzieć "Spokojnie, jeszcze żyję", ale z mojego gardła wydobywa się tylko jakiś niewyartykułowany charkot. Starając się nie wyć z bólu, podpieram się na łokciu i z wysiłkiem siadam. Lou podaje mi butelkę z wodą.
  Wypijam chyba połowę za jednym zamachem i, gdy woda zaczyna przywracać moje wnętrzności do życia, rozglądam się wokół.
  Z wrażenia prawie się zalewam: może pół metra ode mnie leży niedźwiedziopodobny zmiech z rozłupanym łbem, a obok niego siekiera umazana krwią i mózgiem. Możliwości za wiele nie ma, a w zasadzie jest tylko jedna: Lou załatwiła zwierzaka i uratowała mi tyłek.
  W pierwszym odruchu chcę podbiec do Lou i błagać ją na kolanach o wybaczenie swoich debilnych wynurzeń z chwili słabości, jakoby miała zwiać, wykorzystując moje rozproszenie. Jednak tego nie robię. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.
  - Długo spałam? - pytam.
  - Nazwałabym to raczej utratą przytomności niż snem - zauważa Lou.
  - Nieuleczalna Trójka - mówię, kręcąc głową. Zabrzmiało to trochę jak diagnoza.
  Lou wybucha śmiechem:
  - Już nie będę się mądrzyć, obiecuję. Spałaś kilka godzin. Zdążyłam przemyć ci rany na ramionach i założyć opatrunki, sprawdzić, co z raną w boku i porządnie się wystraszyć. Przy okazji: w tej durnej apteczce nie ma środków przeciwbólowych. Bardzo cię boli?
  - Jak cholera. Skąd tak dobrze znasz się na opatrywaniu ran? - ta mała i blada istotka z dystryktu wyładowanego elektroniką intryguje mnie coraz bardziej.
  - Mama mnie nauczyła. Mówiła, że kiedyś mi się to przyda i miała rację. - Błędnie interpretuje moje nieinteligentne spojrzenie i kontynuuje - Ma na imię Marie. Jej dwie najlepsze przyjaciółki brały udział w Igrzyskach i wygrały, znaczy ciocia Clarie i ciocia Wiress...
  Nie wiem nawet, kiedy, robi mi się wilgotno pod powiekami. To takie nieuczciwe, że wszyscy inni mają matki, a ja nie.
  Lou przygląda mi się przez chwilę.
  - Co się stało? O, szlak, twoja mama… Ja przepraszam, nie chciałam…
  - Nic się nie stało - mówię między jednym pociągnięciem nosem a drugim.
  Lou obejmujenie ramieniem.
  - Nie płacz. Nie warto się napinać na coś, na co nie ma się wpływu.
  Wypłakuję się w dziewczynę, którą znam w zasadzie od kilku godzin i od razu czuję się lepiej.
  Po doprowadzeniu mnie do stanu używalności, zgodnie uznajemy, że nie należy ryzykować i jeść mięsa zmiecha, więc prawie nie mamy jedzenia. Wobec tych faktów... radośnie zjadamy resztki chleba i dzielimy się jabłkiem. (Zaczyna mi się formować plan na zdobycie żarcia i nie ubabranie się przy tym po łokcie).
  Dziś nikt nie zginął. Zaczyna się ściemniać. Jako że spałam kilka godzin w ciągu dnia, biorę pierwszą wartę. Czas nie jest wyznaczony, bo nie mamy zegarka (Lou mówi "Obudź mnie, jak powieki zaczną ci ciążyć", a potem zwija się w kłębek pod krzakiem i zasypia).
  Nakrywam moją sojuszniczkę śpiworem, a potem chodzę wokół niej aż "powieki zaczną mi ciążyć". Wtedy budzę ją i prawie natychmiast zapadam w sen.
***
  Budzi mnie ból ramion i boku, dotyk zimnych dłoni Lou na twarzy i jej głos "Paczka dla ciebie".
  - Paczka? Znaczy, że, przepraszam, co? - mrugam i siadam.
  - Nie wiem, otwórz - podaje mi spadochron.
  - Aaa, prezent!
  - A ty myślałaś, że co?
  - Paczka... Mów żesz jak człowiek!
  - Nie krzycz tak, tylko otwórz.
  - Zaraz. Najpierw daj mi się napić.
  Lou podaje mi butelkę z wodą. Wypijam kjilka łyków i chowam butelkę do plecaka.
  - To musi być coś dla ciebie, bo ja nic nie potrzebuję. No otwórz!
  Posłusznie otwieram "paczkę". Środek przeciwbólowy! Kocham cię, Eve! I tego kapitolińskiego gostka, sponsora, też!
  - Co to? - pyta Lou.
  - Środek przeciwbólowy.
  - Świetnie! Zaraz zmienię ci opatrunki i posmaruję tym... A czekaj, tu jest jakaś kartka!
  Faktycznie, jest kartka. Wyjmuję ją i czytam.
"Bum?
- Eve"
  Kiwam głową.
  - Bum, Eve Taylor - mówię w przestrzeń. - Bum.
  - Jakie bum?
  - Mam plan, jak zdobyć papu i nie upaprać się w zwierzakach…
  - Jaki?
  - Najpierw zmień mi opatrunki.
  - No wiesz co…
  - A przy okazji: możesz zrobić więcej tych wybuchających cosiów?
***
  Plan jest prosty i jasny, a realizacja… to już inna sprawa.
***
  Lou Gray jest absolutnie genialna: udało jej się zrobić jeszcze jedną wybuchającą butelkę. (To, że musiałyśmy przelać wodę i wypić tą, która się nie zmieściła, żeby zrobić jej pole do działania ani trochę nie psuje mi humoru).
  Pakujemy się i ruszamy w kierunku, w którym powinien być Róg. I faktycznie jest.
  Rozglądam się po polanie, która co prawda wydaje się być pusta, ale ostatnio, kiedy się taka wydawała, zaliczyłam trafienie z łuku w brzuch. W końcu uznaję, że można zaryzykować.
  Biegniemy do sterty żarcia. Lou ładuje do plecaków wszystko, co mogłoby się przydać, a ja rozglądam się, wypatrując niebezpieczeństwa i ściskając w dłoni wybuchającą butelkę. Uznałam ten podział obowiązków za sensowny z dwóch powodów: Lou lepiej wiedziała, co nam się przyda, a ja chciałam oszczędzić jej konieczności odebrania życia istocie ludzkiej.
  I właśnie jedna taka istota ludzka wybiega na nas z mieczem. Póki jeszcze jest daleko, potrząsam butelką i rzucam. Bardzo wyraźnie widzę, jak butelka wybucha nad głową istoty ludzkiej, czyli Richarda z Dwójki. Huczy armatni wystrzał. Znowu zabiłam człowieka.
  Lou podnosi głowę.
  - Niezły zasięg eksplozji. Rozsmarowało go po całym lesie. A w ogóle to kto to był?
  - Richard. Ten z Dwójki - chcę wycałować stopy Lou za to, że się nie rozkleiła i jeszcze ma siłę psychiczną mówić tak lekko o śmierci.
  - Powinnyśmy się zmywać?
  - Raczej tak. Eksplozję było słychać w całym lesie, zaraz pojawią się Zawodowcy. Masz wszystko?
  - Nie wszystko, ale dużo. Suchary, chleby i jabłka w hurtowych ilościach. Trochę bandaży, jodyny i jeszcze jedna butelka. Uprzedzając twoje pytanie: tak, pusta.
  - Wobec tego pokażę ci rzekę. Daj cięższy plecak, weź ten drugi i spadamy zanim nazłazi się tu Zawodowców.
  Chwilę później mam już plecak na plecach, nóż za paskiem, siekierę na ramieniu i wybuchającą butelkę w ręku. Lou ma plecak i procę. Biegniemy w stronę lasu.
  - Odsuń się, na wypadek gdyby coś nie wypaliło, czy może raczej: wypaliło za dobrze - mówię.
  Lou cofa się kilka kroków.
  Potrząsam butelką i rzucam nią w stos zapasów Zawodowców.
  Eksplozja jest jeszcze potężniejsza niż poprzednia. Krater ma ze dwa metry średnicy, a wszędzie wokół walają się smętne, spalone resztki.
  - Bum - mówię w przestrzeń, a potem łapię Lou za rękę i biegniemy w kierunku rzeki.
  Szanse poniekąd się wyrównały.
  Ciekawe, co Zawodowcy zrobią bez swojej kupy żarcia?
***
  Podejrzanie długo nic nie słychać o Jacobie…

1 komentarz:

  1. Hmm... Tasha się rozkręciła z tym zabijaniem :P Ciekawe kto będzie następny... ? Dum, dum, dum..
    Rozdział fajny i przyjemny.
    Susan Kelley <3

    OdpowiedzUsuń