środa, 26 sierpnia 2015

Rozdział XX ~ Uczta

  Znów dla Rafała Grozdewa, bo dzięki ćpaniu jego wykonania "Pieśni o Matce" zachowałam optymistyczny pogląd na ten zdominowany przez idiotów świat 
***
  Resztę siódmego dnia Igrzysk najchętniej spędziłabym na użalaniu się nad sobą, ale trzeba żyć dalej. Polować, zanim upolują ciebie.
  Upycham jedzenie w plecaku i zakładam go na plecy. Trochę ciąży, ale w końcu mam tam linę, kupę żarcia, dwie duże butelki z wodą, jodynę, bandaże i resztkę środka przeciwbólowego.
  Plecak trochę obciera, bo założyłam go na gołe ciało, ale nie da się inaczej, bo i bluzka, i bluza są sklejone w kulki krwią Lou.
  Ruszam w dół rzeki.
***
  Uprane ubrania suszą się na wietrze, plecak wisi na drzewie na tyle wysoko, żeby go nikt nie dosięgnął, a siekierę mam pod ręką. Zmywam z siebie krew Jacoba i nieudolnie zmieniam opatrunki. Jem kolację i, z całym tym majdanem, wdrapuję się na drzewo. Ściemnia się.
  Godło Kapitolu wyświetla się na ciemnym niebie. Nucę hymn Panem i zaciskam zęby. Na niebie wyświetla się zdjęcie Lou, a potem Jacoba.
  Kiedy już chcę przywiązać się do drzewa i pójść spać, słyszę głos Claudiusa Templesmitha. Zaprasza nas na Ucztę. Jutro. Przy Rogu.
  Zasypiam.
***
[od autorki: włącz piosenkę numer 5 - "Russian roulette"]
  Iść, czy nie iść? Mam jedzenie, więc nie potrzebuję. Poza tym: Uczta to pretekst do jatki, a ja nie chcę zabijać więcej osób ani sama zostać zabita.
  Długo się zastanawiam, ale w końcu zwykła, ludzka ciekawość zwycięża nad racjonalnymi argumentami. Wiem, że Uczta to loteria, ale idę. (I o mało nie przypłacam tego życiem).
***
  Nie ma sensu tachać plecaka (zwłaszcza, że pewnie będę musiała szybko uciekać, a w takiej sytuacji plecak mnie tylko spowolni), więc zostawiam go na drzewie. Zawodowcy tam nie wlezą, nie ma strachu. Biorę potężny łyk wody, schodzę na ziemię i nożem wycinam w korze drzewa koślawą siódemkę. Drzewo nad samym brzegiem rzeki, z siódemką na korze, na pewno znajdę. Z siekierą na ramieniu i nożem za paskiem, ruszam w kierunku, w którym powiniem być Róg.
  I jest.
  Zaciskam palce na trzonku siekiery. Jeśli coś pójdzie nie tak, drogo sprzedam skórę.
  Patrzę w kierunku Rogu. To jakieś kpiny: na stole rozstawionym pod Rogiem leży… jeden jedyny bochenek chleba. Mnie osobiście to nie rusza, bo mam jedzenia po uszy, ale dla jakiś głodujących ofiar, które by tu przyszły się pożywić, to raczej nie jest szczyt marzeń.
  I właśnie jedna taka głodująca ofiara wypada z krzaków po przeciwnej stronie Rogu. (Identyfikuję ją jako Tony'ego, trybuta z Szóstki). Dopada do stołu i… obrywa oszczepem w pierś. Słychać wystrzał.
  No i kolejny trup. Dobrze przynajmniej, że nie z mojej ręki.
  Nie zdążam zmartwić się śmiercią Tony'ego, bo z lasu wychodzą Zawodowcy.
  - Że co, przepraszam?! Że to?! To jakieś jaja! - wrzeszczy Amber, podchodząc do stołu. - Uczta?! Ten jeden smętny chleb?! - ukwieca to zdanie szeregiem wulgaryzmów.
  - Nie drzyj się tak, Amber -  mówi z niechęcią Evelyn.
  Trybutka z Jedynki podnosi bochenek.
  - Wsadźcie sobie ten chleb w dupy! - wrzeszczy i ciska nim w las. Chleb ląduje n i e d a l e k o mnie. Jeśli się przesunę, może go dosięgnę (w zasadzie na plaster mi ten chleb, ale Zawodowcom go nie oddam).
  - Kretynko, nie mamy jedzenia! Ten chleb mógł się nam przydać! - Evelyn dopada Amber i unosi pięść, żeby ją uderzyć.
  - Przestańcie! - krzyczy Lucid. - Moment… my, Evelyn… została jeszcze suka z Siódemki! Ona gdzieś tu jest, czuję to!
  I wtedy genialna Natasha potyka się o jakąś cholerną gałąź i wywija orła. Ten hałas słychać chyba w całym Kapitolu.
  - Tam jest! - wrzeszczy Lucid.
  A. Niech. To. Szlak.
[od autorki: włącz piosenkę numer 6 - "Come away to the water"]
  Łapię chleb i siekierę (cud, że przy upadku czegoś sobie nie odrąbałam) i rzucam się biegiem w kierunku rzeki, mając naiwną nadzieję, że Amber, Lucid i Evelyn nie umieją pływać.
  Mam nad nimi tę przewagę, że trochę znam już teren i jestem drobniejsza i zwinniejsza.
  Nad rzekę jest może piętnaście-dwadzieścia minut szybkim marszem, biegiem to będzie około dziesięciu. Nie wiem, czy dam radę biec dziesięć minut bez przerwy. W najgorszym razie wejdę na drzewo i spróbuję przeskakiwać na kolejne (nie robiłam tak nigdy, ale to nie może być trudne)… nie myśl. Biegnij.
  Nie możesz się poddać, Tasha. Nie tak blisko. Padam ze zmęczenia, ale biegnę. Pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, trzydzieści… Zawodowcy nie mają broni miotanej (łuków, procy, a oszczep został w trupie Tony'ego i prawdopodobnie teraz zniknie na zawsze, gdy poduszkowiec zabierze zwłoki), więc żeby mnie zabić, muszą mnie złapać, a to nie będzie łatwe.
  Dziesięć metrów, osiem… Rzucam siekierą, a potem nożem w drzewo po drugiej stronie rzeki, zawijam chleb w bluzę i przerzucam przez rzekę.
  Dwa metry, jeden… Skaczę.
  Plusk. Przejmujące zimno. Wszędzie woda. A gdzie powierzchnia?
  Przez jedną straszliwą sekundę mam wrażenie, że utonę i tu moja historia się skończy. Wtedy moje stopy trafiają w dno. Odbijam się od niego i płynę do góry. Wypływam na powierzchnię i gwałtownie łapię powietrze.
  Ja płynę sobie z prądem, a Zawodowcy stoją na brzegu i klną.
  - Goń ją, głupia dziwko! - to chyba głos Evelyn. - A na drugim brzegu jest chleb. Przynieś. Już!
  - Ale ja nie umiem pływać - płaczliwy głos należy do Amber.
  - Chuj mnie to obchodzi. Trzeba było myśleć zanim wyrzuciłaś chleb - Lucid wpycha ją do wody.
  Słyszę głośny pisk Amber, który gwałtownie się urywa, gdy dziewczyna wpada do wody. Odwracam się na chwilę. Amber nie widać, a Lucid i Evelyn… całują się. O matko, że też nie mają nic lepszego do roboty. Na przykład pozarzynać się i oszczędzić mi roboty.
  Odpływam dalej i dalej, Lucid i Evelyn się całują, a Amber nie wypływa. W końcu słychać wystrzał. Amber utonęła i zostaliśmy we troje: ja i zakochana para.
  Podpływam do brzegu (jestem zmęczona, a nurt silny, więc trochę mi to zajmuje) i wyczołguję się z wody (co też trochę mi zajmuje).
  Nikt, kto nigdy nie pływał w ubraniu i butach, nie ma pojęcia, jakie to niewygodne i męczące.
  Rozbieram się do bielizny. Wyżymam buty, ubrania i włosy. Jest ciepło, do zachodu słońca zostało jeszcze parę godzin, a ja nie chcę zakładać mokrych ubrań, więc decyduję, że wezmę ubrania w rękę.
  Ruszam w górę rzeki ubrana tylko w mokre majtki, stanik i buty. I wisiorek. Bawię się nim wolną ręką i myślę o tacie. Nie pomyślałam o nim ani o nikim innym, poza sobą i trupami, od początku Igrzysk. Co teraz robią? Gdzie są? Mam nadzieję, że nie przed telewizorami, bo wolałabym oszczędzić im widoku, który ogląda teraz cały Kapitol.
  Kapitol moja prawie-golizna może i kręci, ale Dystrykty? Tata pewnie kręci głową i nic nie mówi, Boris gniecie w głębi duszy zazdrość o każdego śliniącego się na mój widok Kapitolińczyka (moim zdaniem, żeby to robić trzeba mieć naprawdę spaczony gust, ale mówimy o Kapitolińczykach, poza tym Boris zafiksował się na tym, że jestem najpiękniesza na świecie - uśmiecham się), a Mad i Lo gadałyby ostro i do śmiechu, gdyby nie powaga sytuacji. Ślepo zapatrzonym w swojego synalka państwu Huntom pewnie nie zamykają się twarze od trajkotania, jaką to jestem dziwką i jak przed wejściem na arenę robiłam to po dwa razy z każdym trybutem i jeszcze na pewno z Blightem i kto wie, czy jeszcze nie z głównym organizatorem Igrzysk. Na tę ostatnią myśl w mojej piersi wzbiera śmiech.
  Nie mogąc się powstrzymać, śmieję się głośno, choć ten odgłos chyba bardziej przypomina rżenie.
  - Pozdrowienia dla państwa Huntów! - wołam radośnie.
  Na takich inteligentnych rozmyślaniach mija mi droga. W końcu docieram do miejsca mojego kolejnego obozowiska, tam gdzie siekiera i nóż wbiły się w drzewo.
  Zakochanej pary nie widać, więc uznaję, że mogę się tu rozłożyć.
  Rzucam mokre ciuchy na ziemię,  wyciągam siekierę i nóż z drzewa, odwijam chleb z bluzy. Siadam na bluzie i zjadam chleb. Chcę zregenerować siły, bo wiem, że będę musiała przepłynąć jeszcze raz w obie strony, po cholerny plecak.
  Zdejmuję buty i wsadzam nogi do wody. No dobra. Raz, dwa, trzy… Skaczę do wody.
  Prąd mnie trochę znosi, ale i tak szybko wychodzę na brzeg. Łażę w tę i nazad wzdłuż brzegu, aż znajdę drzewo z koślawą siódemką. Wchodzę na nie i zdejmuję plecak. Schodzę, staram się delikatnie przerzucić plecak przez rzekę (co się niby udaje, ale delikatnym bym tego nie nazwała) i znów przepływam nieszczęsny ciek wodny.
  Pierwszą rzeczą, jaką robię po powrocie do "obozowiska", jest  rozpalenie ogniska. Drugą: rozebranie się do naga, a trzecią rozwieszenie ubrań. Mogę spać na ziemi, bo zakochana para nie umie pływać.
  Siedzę przy ognisku aż wyschnę, a potem zawijam się w bluzę i wsuwam do śpiwora. Nie gaszę ogniska, bo raczej pożaru z niego nie będzie, a i ubrania szybciej wyschną.
  Godło Panem, hymn, zdjęcia Amber i Tony'ego.
  Branoc, Tasha. Idź już spać, jutro czeka cię ciężki dzień.
_______
   Pod koniec trochę nudne, wiem, ale nie jestem w stanie tego wyrzucić. Sry
   I przepraszam wszystkich, którzy prawie zwymiotowali przy czytaniu poprzedniego rozdziału. To było obrzydliwe, wiem, ale po prostu chciałam pozbyć się Jacoba w spektakularny sposób

1 komentarz:

  1. ROZEBRAŁA SIĘ DO NAGA!? DO NAGA?! ZWARIOWAŁA! SERIO?! TASHA!

    Zawodowcy się całują!? Wepchnęli Amber do wody?! Podłość nawet jak na nich.

    OdpowiedzUsuń